Naleśnikarania Manekin w Warszawie jest niezwykle modnym i obleganym miejscem. Na czym polega jej sekret?
Naleśnikarania Manekin w Warszawie jest niezwykle modnym i obleganym miejscem. Na czym polega jej sekret? Fot. Krzysztof Majak / naTemat.pl
Reklama.
Takiego obrazka już dawno nie widziałem. O ile niemal tradycyjnie kolejki ustawiają się choćby pod "Szwejkiem", który od lat kusi dużymi porcjami i przystępnymi cenami, jak również przed barem mlecznym "Prasowy" reaktywowanym po latach, to w stolicy raczej nie ma wielu miejsc w których trzeba by się bić o stolik. Do małego klubu popularnych restauracji dołączył ostatnio Manekin, który od lat działał w Toruniu, Bydgoszczy, Łodzi, Gdańsku i Poznaniu.
– Informujemy, że nie prowadzimy rezerwacji stolików – słyszymy, gdy dzwonimy do warszawskiego Manekina. I oto pierwszy sekret kolejek. – Mamy bardzo dużo gości, ogromną rotację, a zarezerwowane miejsca często stały puste, zupełnie bez potrzeby. Nie przewidujemy wprowadzania rezerwacji i z marszu zapraszamy wszystkich gości – mówi Paweł Adamczak, kierownik naleśnikarni Manekin. To jednak nikogo nie odstrasza, zwłaszcza, że właściciele nastawieni są głównie na młodą klientelę.
Manekiny celują w studentów. W Gdańsku lokal znajduje się obok Uniwersytetu, podobnie jak w Toruniu. Również to, że restauracje opierają się głównie na naleśnikach sprawia, że można mieć skojarzenia z menu typowego studenta odwiedzającego bary mleczne. Właściciele zaznaczają jednak, że ich jadłodajnia to coś znacznie więcej. – Oferujemy casual dining, a nie naleśniki z białym serem i truskawkami. My nadziewamy łososiem, szpinakiem, serami, kurczakiem z kurkami i wieloma innymi składnikami. To coś zupełnie innego – mówi Adamczak.
Ma być tanio, dużo i smacznie
Naleśnikarnia działa od 26 października, a konkretnie od godziny 17.00. To właśnie wtedy ustawia się najdłuższa kolejka, która pojawiła się już dzień po otwarciu i jest charakterystycznym elementem Manekinów w całej Polsce. – Ludzie chcą czegoś fajnego, smacznego i solidnej porcji za niedużą cenę – mówi kierownik Manekina. Jak zaznacza, wszystko, co jest podawane w naleśnikarni jest dostarczane na świeżo, a nie z mrożonek. – Wszystko przygotowujemy na bieżąco, na oczach klientów – zachwala.
Można by pomyśleć, że młodzi Polacy mają po prostu serdecznie dość shoarmy, burgerów czy nieszczęsnych kebabów i po prostu szukają czegoś nowego. Jednak naleśniki w Manekinie nie pojawiły się wczoraj, tylko dwanaście lat temu. Dopiero później wprowadzono w nim sałatki, zupy itd. A początki Manekina miały miejsce w Toruniu, gdzie otwarto małą naleśnikarnię, w której posiłki zamawiało się i odbierało tuż przy kasie.
A ile trzeba wydać? Niewiele, a już na pewno w stosunku do tego, co otrzymujemy na talerzu. Ceny naleśników to kilkanaście złotych, zdecydowanie bliżej dziesięciu niż dwudziestu. Za naleśnika z boczkiem pieczonym, szpinakiem, mozzarellą i sosem trzeba zapłacić 14,50 zł, a za wersję "na słodko" z Rafaello, mascarpone, wiórkami kokosowymi, białą czekoladą i sosem - 15 zł. – W Warszawie i tak jest najdrożej, bo tu wszystko jest droższe. Nie mamy też w najbliższym czasie zamiaru podnoszenia cen – słyszę od kierownika Manekina.
A może tak do konkurencji?
Duża popularność Manekina sprawia, że prawdopodobnie niebawem zostaną otwarte kolejne restauracje, również w Warszawie. Można się spodziewać, że pojawią się też recenzje. – Jeszcze nie dotarł do nas żaden krytyk z prawdziwego zdarzenia, aczkolwiek najlepszym wyznacznikiem są dla nas nasi goście i ta kolejka do wejścia – mówi kierownik naleśnikarni.
Popularność Manekina sprawia, że obserwuje go również konkurencja. Jak na razie jednak nie ma podobnego miejsca w Warszawie. – Jesteśmy pewni, że prędzej czy później ktoś się pojawi, bo jest bardzo dużo zapytań o to, czy można otworzyć swojego Manekina – słyszę od Adamczaka.
Nigdy jednak nie da się zadowolić wszystkich klientów, nawet tych znajdujących się teoretycznie w grupie docelowej. Weronika Lewandowska z magazynu "SMAK" nie do końca rozumie popularność Manekina. Jej zdaniem, można zjeść dużo ambitniej za podobną kwotę.
– W cenie zupy, naleśnika i napoju w Manekinie, jesteśmy w stanie zjeść obiad złożony z dwóch dań i deseru w dużo droższych restauracjach, które jednak w porze lunchowej proponują naprawdę korzystne oferty. Tamtejsze dania są bardziej złożone, wykonane przy użyciu lepszych składników i czuć w nich autorski sznyt szefa kuchni, czego brakuje w masowo wytwarzanych naleśnikach, na które wystarczy wrzucić farsz – mówi Lewandowska.
Za duże porcje?
Nad kuchnią warszawskiej naleśnikarni wisi duży manekin, który jest wizytówką firmy. Skąd właściwie wzięła się nazwa? – Nasz prezes udzielał się kiedyś artystycznie, wspomagał akcje kulturalne i chciał nawiązać do świata teatru – mówi Paweł Adamczak.
Dziennikarka magazynu "SMAK" twierdzi jednak, że wystrój nie jest do końca ambitny i tym bardziej zastanawia ją popularność miejsca, która zmusza do długiego czekania na stolik, niczym w restauracji z wyższej półki. – Mam wrażenie, że to miejsce stało się popularne przez rekomendacje ludzi, którzy wiedzą, że można się tam najeść solidnie i tanio, ale nie szukają ciekawszych i niejednokrotnie nawet tańszych alternatyw – mówi Lewandowska.
Zwraca również uwagę na duże porcje podawane w Manekinie. Jej zdaniem stają się mdłe już po połowie i z reguły nie dojada się ich do końca. – Bardzo często klienci mówią że porcję są duże i pytają "kto to zje?". Proszą, abyśmy podzielili porcje. My tego nie robimy, ale na dodatkowy talerzyk zawsze można liczyć – mówi szef lokalu.
Czy zatem warto iść do Manekina? Jeśli ma się wystarczająco dużo czasu i chęci, by stać w kolejce, Manekin z pewnością wart jest rozważenia. Zresztą kolejki nie gromadzą się przed lokalem przez cały dzień. Dla wielu osób to właśnie liczba chętnych jest głównym wyznacznikiem tego, czy w danym miejscu warto zjeść. I jeśli wierzyć zasadzie, że ludzie głosują nogami, właściciele Manekina z pewnością mają powody do zadowolenia.