Nie wiadomo właściwie, kiedy to się zaczęło - bo dla każdego zaczyna się inaczej. Któregoś dnia, przekonany, że moda na seriale ciebie nie dotyczy, siadasz i na próbę oglądasz jeden odcinek „Gry o tron” albo „House MD”. A potem już idzie. Do końca sezonu.
Tomek: Przyznam Ci się szczerze, że wciąż nie mogę przekonać się do seriali. Mam okrutne poczucie, że oglądanie ich obliguje do towarzyskich spotkań w przestrzeniach pracowo-kuchennych i zwierzania się z tego, co się na ekranie zobaczyło. Dla mnie to terror.
Wojtek: Z jednej strony może i terror, ale - tak samo można za terror uznać zwierzanie się z tego, jaki film się zobaczyło w weekend, jaką książkę przeczytało, na czym było w operze, zależy to od środowiska, w którym funkcjonuje zwierzający się. Co do seriali i trwającej od kilku lat mody na nie, podstawą do uznania, czy gadanie o serialach to terror czy nie, jest raczej zapytanie, do jakiej kultury one należą - czy to kultura niska, czy wysoka, czy może po prostu bardzo dobra popkultura.
Tomek: Dobra, masz mnie. Są seriale, które oglądam, a dni premier budzą we mnie dziką radość. Uwielbiam "Sherlocka" i dla mnie jest jedną z najlepszych produkcji w ostatnich latach. Poziom wysoki, a jednak dobra popkultura. Do tego Benedict Cumberbatch w głównej roli - mistrz, co kradnie cały show. I serca, głowę - wszystko! Aha, i jeszcze z sentymentu oglądam, bo Sherlock to bohater mojego dzieciństwa.
Wojtek: No, właśnie, gra na sentymencie to jest największa siła seriali. Spójrz na popularność "House MD" czy "Chirurgów" w USA (na całym świecie też, ale od USA się zaczęło) - oba seriale powstały jeszcze przed Obamacare, czyli przed powszechnym systemem ubezpieczeń zdrowotnych dla Amerykanów i ich sukces był w dużej mierze zbudowany na tym, że pokazują świat, z którego nie każdy może skorzystać. "Sherlock" to też gra na sentymencie - że pojawi się dobry, lekko zwariowany i arogancki geniusz, któremu uda się rozwikłać to, z czym nie poradzi sobie policja (tak jak Greogry'emu House'owi udawało się rozwikłać najbardziej niezgłębione zagadki medycyny). Z drugiej strony, bardzo ciekawe są seriale "bez cudów", pokazujące brud - "The Killing" czy "True Detective”.
T: True Detective?
W: Historia dwójki policjantów z Luizjany, badających morderstwo sprzed lat i rozliczających się ze swoim życiem - alkoholizmem, rozwodami. Cała rzecz mocno uwikłana w bardzo silne w Stanach sekty religijne. Luizjana jest w "True Detective" przedstawiona jako miejsce, z którego odszedł Bóg, gorące i parne, prawdziwe piekło. Trochę jest w tym stylizacji na klasyczną powieść gotycką (jak na przykład w "Hannibalu"), ale najciekawsze jest to, że w tym serialu - tak jak w "House of Cards" - nie ma ani jednego dobrego człowieka. Uwikłani są wszyscy. Nie ma więc mechanizmu, do którego przyzwyczaiła nas popkultura - ten bohater jest dobry, ten bohater jest zły. Tu funkcjonuje skala odcieni szarości, w dodatku zawieszona w tym, że źli są wszyscy.
T: Wow, to koniecznie muszę obejrzeć! Przemawia do mnie Luizjana jako piekło, gdzie ziemia pod stopami pali jak nieczyste sumienie duszę. Wchodzę w to! Swoją drogą, wiesz ile jest z Houston do San Francisco? I zgadnij, dlaczego pytam?
W: Podejrzewam, że sporo, bo chyba przemawiają do nas inne klimaty serialowe.
T: Ha, to właśnie w San Francisco rozgrywa się akcja "Spojrzeń". Ja ten serial kupuję pod względem każdym. Po pierwsze - głównymi bohaterami są: Patrick, Don i Agustin, których różni niemal wszystko, a łączy jedno - są gejami. Akcja bardzo osadzona w mieście, pokuszę się o stwierdzenie, że San Francisco jest czwartym i głównym bohaterem serialu. Jakiej orientacji? Tego nie wie sam Bóg. Myślę, że ważna produkcja dla każdego geja, bo pokazuje... normalne, fajne życie. Bez niepotrzebnego przerysowania. Skoro przy produkcji jesteśmy - dla mnie ujęciowo - pierwsza klasa.
W: Właśnie, temat społeczny. Gdzieś przeczytałem, że kiedy Karol Marks chciał się dowiedzieć, jak wygląda świat, czytał Balzaka, a dziś, zapewne, oglądałby seriale. Zabawne, że stały się medium, które ma najczulsze ucho na społeczne przemiany. Weźmy to, jak wspaniale - jako temat zupełnie poboczny - został opowiedziany kryzys dziennikarstwa w "House of Cards". Albo rozwarstwienie klasowe w USA w tak błahym serialiku dla młodzieży, jak "Veronica Mars". Czy myślisz, że seriale mogą w jakiś sposób kształtować świadomość swoich odbiorców?
T: Dziennikarstwo w serialach? Nadal mam czkawkę po "Newsroomie". Na szczęście świat nauczył się dobrze kręcić, również tu, nad Wisłą. Seriale to zwierciadło społeczeństwa - trafiłeś w sedno. "Głęboka Woda", czyli rodzima produkcja o ośrodku opieki społecznej, pokazała bezczelnie dobrze, że za rogiem kawiarni w której siedzimy z latte, może czaić się bieda. Szczególnie w głowach. No i wrócę do "Spojrzeń" - jak nie te seriale, to jakie mają kształtować odbiorców? "Pierwsza Miłość"?
W: Był taki moment, kiedy seriale słabe i kiczowate, nieprawdziwe, kształtowały odbiorców - na przykład "Ally MCBeal" czy "Plotkara". Było jakieś dziwne zapotrzebowanie na bajki, opowieści o pięknym, bogatym świecie, którego tak naprawdę nie ma - a jeśli jest, to z pewnością wygląda trochę inaczej. Dziś nawet bajki - "Gra o tron" HBO, "Wikingowie", weźmy na to - są pełne okrucieństwa. Dla jakich widzów kręci się dziś seriale? Innych, niż 15 lat temu?
T: Wydaje mi się, że dla konsumenta, w dobrym znaczeniu tego niedobrego słowa. Świadomego konsumenta, który pożera życie. Nauczył się jeść sztućcami, ale woli łapą wziąć to, co może mu smakować. To widać przede wszystkim w Polsce. Wspomniałeś o "Ally McBeal", do której czuje sentyment i nie mogę, może niestety, złego słowa powiedzieć. - Wyliżę każdy skrawek twojego ciała... aż do odwodnienia - do dziś pamiętam te kwestie! Teraz kręci się serial o prawniczce, nazywa się Agata Przybysz i jest totalnym zaprzeczeniem Ally. "Prawo Agaty" to świetny serial. Oglądam jak opętany.
W: Z jednej strony pożera życie, z drugiej: seriale to pewien eskapizm. O ile obejrzenie za jednym razem całego "Władcy Pierścieni" czy "Gwiezdnych wojen"- czyli filmów - uchodzi za, mimo wszystko, ewenement, urządza się w tym celu kinowe maratony, obejrzenie za jednym razem całego sezonu serialu to coś zupełnie normalnego. Wszyscy to robimy, i dlatego tak świetny był pomysł Netflixa z udostępnieniem od razu całego sezonu „House of Cards”.
T:Ja tego oglądania sezonami nie kupuję. Jak wspomniałem na początku rozmowy, nie jestem serialowym fanem, którego potrzeba oglądania jest na poziomie - master. Jestem z tych, co lubią dawkować, dawać sobie w głowę, wciągać oczami.
W: To działa, ale w przypadku filmów. Nawiasem, uważasz, że seriale zastąpią filmy?
T: To jest myśl! Zamiast filmu w kinie, cały sezon "Modern Family". Albo lepiej: Przegląd seriali Ilony Łepkowskiej. Hm... nie, jednak nie zastąpi.
W: Pytanie więc, w co wyewoluuje ta moda, jak sądzisz? Seriale niekiedy bywają porównywane do powieści w odcinkach, ale z pewnością nimi nie są - choćby i dlatego, że o ile można wydać kilkusetstronicową powieść, składającą się z wcześniej publikowanych na łamach prasy odcinków, kilkunastogodzinny film, jaki na przykład by wyszedł z "True Detective", jest nie do pomyślenia. Ale, na przykład, "House of Cards" porównywano właśnie nie do filmu, a do powieści - może więc audiowizualna powieść?