– Każda zawodniczka, która ma dzieci wie, jak trudno jest godzić macierzyństwo i sport – mówi wicemistrzyni olimpijska Katarzyna Bachleda-Curuś w rozmowie o sporcie, samotności i macierzyństwie.
Rozmawiamy z samego rana. Kto dzisiaj wiezie córkę do przedszkola, Pani czy mąż?
Mąż z córką właśnie wychodzą z domu. Kiedy jestem w domu, co nie zdarza się tak często – trenuję przez 11 miesięcy w roku, a sezon startowy trwa od listopada do marca – wcześnie wstajemy, jemy razem śniadanie, a później od razu idę na trening.
Miesiąc wolnego wystarcza na odpoczynek?
Ten miesiąc mam na załatwienie spraw, których nie da się ogarnąć na bieżąco.
Z Pani wypowiedzi w mediach wyłania się obraz bardzo rodzinnej osoby – wychwala Pani męża, rodzice chętnie opowiadali o Pani pierwszych próbach na łyżwach i dzieciństwie, a siostry świętują z Panią na lotnisku. Rodzina jest najważniejsza?
Dla mnie to podstawa i jako swój – i męża – sukces postrzegam fakt, że udało nam się stworzyć rodzinę przy trybie życia, w którym funkcjonujemy. A bywa, że tryb to szalony, bo przy treningach za granicą i ciągłych podróżach – jest naprawdę trudno. Nie było łatwo, ale chęć, żeby się udało, była z każdej strony.
Po urodzeniu dziecka, trzyletniej dziś Hani, zmieniła Pani system treningowy.
To była konieczność, inaczej nie mogłabym prawie wcale spędzać czasu z dzieckiem. Trenuję teraz tylko w trzech miejscach: rodzinnym Zakopanem, w Arłamowie w Bieszczadach i w Niemczech. Zdecydowanie ograniczyłam liczbę wyjazdów do miejsc, w które mogę zabrać dziecko. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie ogromne wsparcie rodziny i przyjaciół. To dzięki nim się udało.
Jak to się robi?
Nie mam recepty uniwersalnej, jak sprawić, żeby związek przetrwał, a rodzina się nie rozpadła. U nas jest przede wszystkim ogromna mobilizacja z każdej strony i rozmowa – bo to podstawa. Jeśli tego nie ma, to nawet, jeśli ludzie się kochają i wspierają, może być bardzo trudno. Z drugiej strony u nas jest tak, że czasami nie widzimy się tygodniami, a to, paradoksalnie, scala.
Były takie momenty, kiedy sądziła Pani, że się nie uda – że albo rodzina, albo sport?
Był taki moment po narodzinach mojej córki, kiedy musiałam zdecydować, czy wrócić do sportu. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że spróbuję i zobaczymy, co się wydarzy – jeśli w dalszym ciągu będzie mi to sprawiało radość, to zacznę przygotowywać się do Igrzysk w Soczi. To była szalona decyzja.
Bo w domu małe dziecko, a Pani trenowała do olimpiady?
To była jazda bez trzymanki i wywrócenie życia, którego tempo dopiero przed momentem trochę wyhamowało, do góry nogami. Wszystko zostało podporządkowane startom i treningom – życie rodzinne i towarzyskie. To ostatnie właściwie przestało istnieć. Były momenty, kiedy z mężem tylko mijaliśmy się w drzwiach, przekazując sobie kluczyki do samochodu. Jeśli mąż się chwilę spóźniał, ja już tupałam z niecierpliwością, bo wiedziałam, że czekali na mnie ludzie. Wieczorem widzieliśmy się na chwilę, siadaliśmy na kanapie i ...szliśmy spać.
Ta jazda się opłaciła – z Soczi przywiozłyście razem z innymi zawodniczkami srebrny medal w jeździe drużynowej.
Tak, było warto. To była słuszna decyzja, konsekwentnie przeprowadzona i nie żałuję wysiłku. Kiedy teraz o tym myślę, to widzę, że może to było szalone, ale też budujące, że dałam radę to pociągnąć – i jako żona, matka, i jako zawodniczka.
Z medalem poczuła się Pani gigantem?
Nie (śmiech). Gigantem czułam się o 22, jak wracałam do domu, wszystko mnie bolało, byłam nieprzytomna z niewyspania i zmęczenia po intensywnym treningu, a tu trzeba było wszystko w domu ogarnąć. Dochodziło do tego, że mówiłam, że jadę na obóz odpocząć (śmiech).
Trudne jest życie sportowca.
Przede wszystkim wymagające, choć niby sprowadza się do tego, że trenujemy, jemy i się regenerujemy. Ja na tę regenerację, która jest integralną częścią treningu, czasu nie miałam, bo nie szłam na odnowę biologiczną, tylko wpadałam w wir obowiązków domowych. W pewnym momencie myślałam, że oszaleję z nudów, jeśli zrobię tylko trzy treningi dziennie.
Ale jednak chyba coś za coś? Ma Pani poczucie, że coś ją w życiu ominęło?
Świetnie zdaję sobie sprawę, że właściwie całe moje życie to wyrzekanie się czegoś – jako nastolatka i studentka zrezygnowałam z imprez, jako matka małego dziecka musiałam wyjechać na drugi koniec świata na pięć tygodni. Wracam i mam zupełnie inne dziecko, które np. chodzi albo mówi. To wszystko są bolesne wyrzeczenia. Wiem, że tego nie nadrobię, a myślę, że każda matka wie, jak boli serce, kiedy trzeba zostawić dziecko. Dlatego, kiedy jestem na miejscu, staram się być dla Hani w 200 proc.
Mówi się o samotności długodystansowca. Odczuła to Pani w życiu?
Tak. Nie da się utrzymać wielu znajomości czy przyjaźni tylko przez telefon czy internet. Mam wąskie grono przyjaciółek, które wytrzymały tempo mojego życia, i bardzo im jestem za to wdzięczna.
Kobietom w sporcie jest trudniej?
Odczułam na własnej skórze, że jest nam ciężej. Przez wiele lat trenowałam z chłopakami, bo ja, żeby się rozwijać, muszę trenować z kimś dużo ode mnie mocniejszym. Przez lata byłam jedyną kobietą w grupie, doszło nawet do tego, że mówiono do mnie „Kaś”. Wytrzymanie w męskim towarzystwie i systemie treningowym wymagało dużo siły, sądzę jednak, że to doświadczenie, choć trudne, pozwoliło mi się znaleźć w tym miejscu, w którym jestem dziś.
Mało mówi się o matkach w sporcie. Nie mówi się o tym, że kobiety, chcąc osiągać wyniki, często płacą za to wyższą cenę niż mężczyźni.
Matka w sporcie to właściwie temat tabu. To temat, którego się nie dostrzega, a jeśli się go porusza – to po cichu. Może gdzieś czai się obawa, że jeśli zaczniemy o tym mówić, to ruszy cała lawina żalów. A byłaby to lawina potężna, bo każda zawodniczka, która ma dzieci wie, jak trudno jest godzić macierzyństwo i sport.
Siłą kobiet i w życiu, i w sporcie jest, że potrafimy tak się zorganizować, żeby wszystko ogarnąć. Nie było łatwo, ale podjęłam grę z takim regułami i muszę się do nich dostosować, bo nikt nie patrzy na to, że moje dziecko jest dziś chore, a ja muszę wystartować w pucharze świata za oceanem.
Kilka dni temu Justyna Kowalczyk udzieliła głośnego wywiadu, w którym powiedziała, że cierpi na depresję. To kolejne tabu w sporcie?
Sport jest wymagający i egoistyczny. Żeby osiągać wyniki, trzeba się czasem wznieść na wyżyny egoizmu. Gros ludzi, którzy poświęcili życie sportu, to samotnicy – to powiedzenie o samotności długodystansowca nie wzięło się znikąd. Nie da się pielęgnować przyjaźni czy miłości – a przynajmniej jest bardzo trudno – bo nie ma na to czasu. Podziwiam Justynę za to, że miała odwagę głośno powiedzieć o swoim cierpieniu.
Może to otworzy ludziom oczy i pokaże, że sport to nie tylko medale, zwycięstwa, sponsorzy i kontrakty reklamowe, ale przede wszystkim ból, cierpienie i pot. A tylko część z nas wychodzi z tego z tym, na co ma nadzieję. Myślę, że dla Justyny to musiał być przerażający rok i podziwiam, że jest na tyle mocna, by przyznać istnienie problemu. Bo taki jest sport. Pot, łzy, ból – a na samym końcu kawałek splendoru. Samotność w sporcie to przemilczany temat.
Pani jednak ze zgrupowań wraca na łono rodziny. Jak Pani o nią dba?
Myślę tak, żeby moje dziecko miało jak najlepiej. Zastanawiam się nad szkołą dla Hani, nad tym, czy będzie chciała uprawiać sport, czy może grać na skrzypcach – tak czy inaczej będę ją wspierać. Myślę o przyszłości.
Jak dba Pani o zdrowie rodziny?
Wierzę w profilaktykę. Gdyby było coś, co można robić, by uniknąć raka – każdy by to robił. A profilaktyka jest właśnie czymś, co daje największe szanse na reakcję w porę. Ludzie nie badają się ze strachu, bo jak się zbadają, to coś tam może być. Wtedy czasem okazuje się, że jest za późno. Profilaktyka, sport, dieta, higiena życia codziennego, badania profilaktyczne raz na rok pozwoliłyby nam uniknąć wielu sytuacji.
Profilaktyka to polisa?
Jestem ogromną fanką badań – trzeba się badać i dbać o swoje zdrowie. Ja swoim szafuję bardzo, to już nie ma wiele wspólnego z pojęciem, że sport to zdrowie. Dlatego o nie dbam, staram się leczyć wszystkie kontuzje i na bieżąco się badać. Wolę wiedzieć wcześniej i wyprzedzać takie sytuacje niż dać się zaskoczyć.