"Ktoś chce sobie budować pozycję i przyszłość polityczną na gruzach państwa" – powiedział były opozycjonista Władysław Frasyniuk. To o prezesie Najwyższej Izby Kontroli Krzysztofie Kwiatkowskim, który w środku awantury o wybory zlecił kontrolę w Krajowym Biurze Wyborczym. I już kolejny raz naraził się na zarzut, że miejsca i momenty kontroli wybiera tak, by ogrzać się w świetle reflektorów. Tylko czy to aby na pewno wada?
Zanim opadł kurz
NIK wysłała kontrolerów do KBW we wtorek 18 listopada, dwa dni po wyborach samorządowych i kilka dni przed ogłoszeniem ich wyników. W mediach trwała burzliwa dyskusja o wadliwym systemie informatycznym Państwowej Komisji Wyborczej, padały oskarżenia, łącznie z tymi o wyborcze fałszerstwa.
Jak twierdzi Frasyniuk, Kwiatkowski, były minister sprawiedliwości w rządzie koalicji PO-PSL, a dziś szef NIK, wybrał najgorszy moment. Co więcej, w opinii byłego opozycjonisty "po Kaczyńskim i Millerze zachował się najbardziej skandalicznie" – po prostu cynicznie rozegrał sytuację tak, by osiągnąć wizerunkową korzyść.
"Co to za ogłaszanie, że NIK wchodzi z kontrolą już teraz? Jakim prawem NIK rozgrywa sprawę wyborów, ktoś chce sobie budować pozycję i przyszłość polityczną na gruzach państwa? Każdy odpowiedzialny urzędnik najpierw poczekałby, aż wybory dobiegną końca, aż głosy zostaną policzone zgodnie z procedurami i ogłoszone wyniki. Dopiero potem urzędnicy NIK mogą się odzywać w tej sprawie. Jeżeli oni się wpychają w sam środek tego procesu, to jest to skrajna nieodpowiedzialność" – skomentował Frasyniuk w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".
Nie jest to odosobniona opinia. Podobnego zdania jest m.in. dr Jacek Kucharczyk, prezes Instytutu Spraw Publicznych. W rozmowie z naTemat mówi, że tak poważna instytucja, jak NIK, nie powinna ulegać pokusie "ogrzania się przy światłach lampy", która skierowana była na PKW. Jednocześnie nie ma wątpliwości, że trzeba skontrolować, jak wydawano pieniądze na obsługę informatyczną wyborów.
– Ale na dociekanie będzie czas po wyborach. Sytuacja, w której NIK wpada do instytucji, która próbuje spełnić swoje podstawowe zadania w niezwykle utrudnionych warunkach, wydaje mi się dziwna. Na pewno nie pasuje ona do wizerunku NIK. Boję się, że z tej afery ze szwankiem wyjdzie nie tylko PKW, ale i izba – przekonuje.
Kontrola dla publiki
Czym Kwiatkowski kierował się zlecając audyt właśnie w takim momencie? Dziś nie udało nam się z nim porozmawiać, ale odpowiedzi śmiało można udzielać na podstawie dotychczasowej działalności kontrolerów pod jego dowództwem. Dużo mówi też jego wypowiedź z ostatniego wywiadu dla radiowej "Trójki", gdzie stwierdził, że "ma poczucie, jak ważna jest ta kontrola", a "podstawowym sprzymierzeńcem NIK jest opinia publiczna".
Szczególnie druga część tego zdania jest wymowna. Analizując kontrole przeprowadzane przez izbę już za prezesury Kwiatkowskiego (od lipca 2013 roku) trudno nie ulec wrażeniu, że NIK szczególnie chętnie wypowiada się w sprawach, które rozpalają opinię publiczną.
Przykładów nie trzeba szukać daleko. Na początku listopada Kwiatkowski przy okazji raportu NIK o bezpieczeństwie na polskich drogach apelował o odebranie uprawnień strażom gminnym i miejskim do obsługi mobilnych fotoradarów. Tym samym powtórzył nośny społecznie postulat, który może przysporzyć mu zwolenników.
Z kolei w sierpniu prezentował wnioski z raportu po kontroli przekazania z OFE do ZUS ponad 153 mld zł. Stwierdzono w nim, że nie ma szans na zachowanie wypłacalności ZUS bez dotacji z budżetu państwa, czyli, co podkreślały media, "ZUS zbankrutuje". Ta konkluzja również zapewniła prezesowi izby rozgłos.
– I nie ma w tym nic dziwnego. Z tego, co obserwuję, czytam i słyszę, wnioskuję, że to bardzo kompetentna osoba, która angażuje się w to, co robi. Moja ocena prezesa jest zdecydowanie pozytywna. Natomiast rzeczywiście jest tak, że pod jego rządami o NIK mówi się częściej i głośniej. To z pewnością go wyróżnia – komentuje dla naTemat Stanisława Prządka z SLD, szefowa sejmowej komisji sprawiedliwości.
Kolizja z rządem
Kwiatkowskiego wyróżnia też fakt, że chwali go opozycja. To może zaskakiwać, jeśli wziąć pod uwagę, że szczególnie PiS na początku ostro go krytykowało. Mówiono, że szefem NIK zostaje z klucza partyjnego. Ale w parę miesięcy sytuacja się zmieniła. Kwiatkowski przedstawił kilka raportów, które uderzały w rząd, m.in. w sprawie billingów, przygotowania szkół na przyjęcie 6-latków, systemu opłat za drogi krajowe viaTOLL czy negocjacji gazowych.
– Nie dostrzegam żadnych złych stron jego prezesury. Trzyma poziom – ocenia w rozmowie z naTemat Janusz Wojciechowski, europoseł PiS i były prezes NIK. Potwierdza, że Kwiatkowski ma "parcie na szkło", ale nie widzi w tym nic złego.
– To nie wada. Kontrole są po to, żeby opinia publiczna się czegoś dowiedziała o państwie. Gorzej gdyby kolejne raporty lądowały w szufladzie. Im większe zainteresowanie kontrolami, tym większe efekty. Rozgłos, który zapewnia Kwiatkowski, jest potrzebny – dodaje.
A że przy okazji szef izby zbiera punkty potrzebne w karierze politycznej? Tylko pogratulować sprawności. W naTemat pisaliśmy już, że jego ambicje na pewno nie ograniczają się do NIK, sięgają znacznie wyżej. Co bardziej entuzjastycznie zwolennicy jego talentów przypominają, że Lech Kaczyński też zaczynał od fotela szefa izby...
– Na analogie z Lechem Kaczyńskim zdecydowanie za wcześnie. Oczywiście, funkcja prezesa NIK jest funkcją polityczną, ale Kwiatkowski dużo jeszcze musi zrobić, zanim będziemy mogli rozmawiać o jego awansach – ocenia Wojciechowski.