W odniesieniu do zamierzchłych dziejów Polski i Polaków często stosuje się znane dopiero od XIX wieku kryterium narodu, co prowadzi do błędnych wniosków. Choćby takiego, że Polska od dawien dawna była państwem homogenicznym, gdzie każda inność była swoistym odstępstwem od normy. Wprost przeciwnie, mamy długą tradycję wielokulturowości.
Dawna Rzeczpospolita była rozległym krajem, swoistym tyglem narodów, grup etnicznych, wyznań, języków i kultur. Mieliśmy nad Wisłą naszą, swojską "Amerykę", różniliśmy się pięknie – rzecz jasna jest to zbytnie uproszczenie, ale naprawdę dzieje różnorodności są sporą częścią naszej historii. Nie poszły w zapomnienie, kulturowa odmienność jest widoczna także dziś.
Historia naszego bliskiego aliansu z Litwą sięga 1385 roku – na mocy zawartej wówczas ugody w Krewie połączyliśmy się z Litwinami unią personalną. Mieliśmy mieć rychło – Polska (królestwo) i Litwa (księstwo) – jednego, tego samego władcę. Na tron królewski nad Wisłą wstąpił niebawem Litwin – Władysław Jagiełło, rozpoczynając rządy dynastii Jagiellonów.
Gdy więc prawie dwa stulecia później, w 1569 roku, zawarliśmy z tym samym narodem unię w Lublinie, mieliśmy już spory bagaż wspólnych doświadczeń. Razem walczyliśmy z Krzyżakami pod Grunwaldem, obok Rusinów czy Tatarów. Doświadczenie z wielokulturowością dojrzewało przez następne dekady, w których staliśmy się prawdziwą potęgą na mapie Europy.
Ogromne państwo polsko-litewskie, rozpościerające się na powierzchni 800 tys. kilometrów kwadratowych, wygrywało każdą wojnę, a miało z kim wojować. Miało też kim! Rzeczpospolitą zamieszkiwało 8 milionów ludzi – to było na ówczesne standardy naprawdę sporo – populacja całej Europy liczyła w roku 1600 roku ok. 90 milionów ludzi.
Nazwa Rzeczpospolita Obojga Narodów, jak określamy często "nasz" ogromny organizm państwowy, nie jest jednak ścisłe. To była Rzeczpospolita Wielu Narodów. Państwo, które było wówczas fenomenem na mapie Starego Kontynentu. W historiografii nazywano je "krajem bez stosów" (choć i te się zdarzały), oazą tolerancji religijnej – tę gwarantował akt konfederacji warszawskiej, uchwalony głosem szlacheckiej elity w 1573 roku.
Ówczesny Polak, żył pod jednym niebem nie tylko z Litwinem, ale i Rusinem, Żydem, Tatarem, Romem czy Ormianinem. Przybyszem z Niderlandów (Olędrem) czy z rozczłonkowanej wówczas niewiarygodnie Rzeszy niemieckiej, a nawet z dalekiej, jak wówczas sądzono, północy (np. Szkotem). Włochów było u nas także pod dostatkiem, często pełnili ważne funkcje na dworach panujących. Mało tego, cudzoziemcy tworzyli świty królewskie albo sami zasiadali na tronach. To była oczywista normalność.
Wyznawano różne odmiany chrześcijaństwa – byli, obok katolików, kalwini, luteranie, unici, bracia-arianie, mennonici. Nie mówiąc już o judaizmie, kultywowanym na naszej ziemi od stuleci. Byli też muzułmańscy Tatarzy. Oczywiście, dochodziło też do tumultów na tle religijnym, zdarzały się samosądy i egzekucje z mocy prawa. Ale tolerancja na tle religijnym była wpisana w ówczesne podstawy ustrojowe państwa. Tamta Rzeczpospolita nie zatraciła jednak swojej chrześcijańskiej tożsamości. Ba, uważano ją nawet powszechnie za "przedmurze chrześcijaństwa".
Gospodarzami we własnym kraju byli Polacy, Litwini i Rusini. Ale za sąsiadów mieli cudzoziemców, których można nazwać "Polakami wmieszkanymi". To obcokrajowcy, którzy – co w tym kontekście bardzo istotne – zamieszkiwali ziemie Rzeczypospolitej od pokoleń. Przez lata nabyli "charakter" typowo nadwiślański. Wielu przybyłych nad Wisłę "obcych" właśnie tam dostąpiło szlachectwa. Przybysze się asymilowali, wielu z nich czuło się, a nawet uważało za Polaków. Wielu przywędrowało do Królestwa już w średniowieczu, jak chociażby niemieccy osadnicy, żydowscy kupcy, społeczności romskie czy tatarskie. Tu, korzystając ze swobód, zapuścili korzenie. Tak już zostało.
Widzieli to etniczni Polacy (nie stanowili nawet połowy wszystkich mieszkańców Rzeczpospolitej) – "naród wybrany", bo sarmacki. Podobnie jak widzieli napływ ówczesnych imigrantów - ludzi z różnych krajów, którzy wędrowali na polskie ziemie, aby lepiej żyć, robić karierę lub służyć nowemu władcy. Jak ich widziano? Szlachecka elita, która była w oczywistej mniejszości (mniej niż 10 proc. ogółu mieszkańców), miała oczywiście wiele przywar, ale witała przybyszów z zewnątrz na ogół przychylnie. O ile oczywiście ci nie godzili w jej interesy. Doceniano też ich przymioty, patrzono na potencjalne korzyści, jakie mogą przynieść nowej ojczyźnie.
– Żydzi byli przydatni z uwagi na swe obeznanie z handlem i operacjami finansowymi, podobnie Karaimi i Ormianie. W przypadku Tatarów, częściowo też Karaimów, decydowały względy militarne, w przypadku Niemców ich kompetencje gospodarcze. Podobnie było w epoce wczesnonowożytnej: mennonici mieli niekwestionowane kompetencje w zakresie melioracji, Włosi – w zakresie gospodarki, dyplomacji i oczywiście kultury artystycznej, Szkoci dysponowali kompetencjami militarnymi i dodatkowo wypełniali lukę w zakresie handlu wewnętrznego. I choć nieraz dochodziło do konfliktów między przybyszami a miejscowymi (...) to nie prowadziły one do ustawowego ograniczenia imigracji – tłumaczy prof. Michał Kopczyński, autor wstępu do publikacji "Pod wspólnym niebem".
Bo odrębność w dawnej Rzeczpospolitej była czymś naturalnym, a eksperyment sprzed kilkuset lat okazał się, w tamtej rzeczywistości historycznej, oczywistym sukcesem. To on – wyjaśnia badacz – "wzbogacił polską historię, dodając do niej – jednocześnie w XX wieku – epoce państw narodowych – specyficzną, uważaną już za nienowoczesną, koncepcję obywatelstwa opartego na tradycji historycznej, a nie tylko wspólnocie etnicznej". Dzisiejsza Polska choć w części wykształciła się w idei wielce skomplikowanej, bo wielokulturowej.