"Chcesz coś zmienić? Nie bój się głosować na mniejsze partie" – napisał kilka dni temu w naTemat mój redakcyjny kolega Krzysztof Majak. Według niego, w zaplanowanych na 25 października wyborach czas porzucić logikę głosowania na "mniejsze zło". Krzysztof mógłby mieć w tym stwierdzeniu wiele racji, gdyby nie jeden problem... Taka wyborcza "fanaberia" może sprawić, że okazji do spróbowania kolejnej zmiany nie będziemy mieli przez długie lata.
"Co mamy do stracenia? Czy oddając głos na Petru, Nowacką, czy nawet Korwin-Mikkego lub Kukiza tracimy głos? A czy głosując na daną partię mimo tego że nie mamy na to najmniejszej ochoty, nie jest dla nas głosem zmarnowanym?" – pytał Krzysztof w swoim piątkowym felietonie. W kraju o ustabilizowanej demokracji, gdzie społeczeństwo nie jest skrajnie podzielone, to pytania jedynie retoryczne. Przecież to oczywiste, że głosujemy na tego, kto prezentuje poglądy maksymalnie zbliżone do naszych...
Tyle, że w październiku 2015 roku Polska nie jest krajem, w którym demokracja jest bezpieczna równie mocno, co na przykład we Francji, której ustrojowi nie zagrażają kolejne eksperymenty to z rządami skrajnie lewicowymi, to flirty wyborców z narodowcami. Nie mamy też do polityki takiego dystansu, jak choćby Czesi, którzy również pozwalają sobie na zabawę demokracją i na szczytach władzy usadzają specyficzne postacie. W tych i wielu innych państwach podobnie podchodzących do polityki mają jednak pewność, że za cztery lub pięć lat kolejne wybory będą szansa na kolejny eksperyment.
Większe zło...
W Polsce nie jest to dziś takie pewne. Z uwagę uwagą powinniśmy spojrzeć dziś na Węgry rządzone przez Viktora Orbana, które Jarosław Kaczyński wielokrotnie otwarcie stawiał za wzór tego, co chce zrobić z Polską po ponownym przejęciu władzy.
O ile plany rozprawienia się z Biedronkami, Lidlami i innymi dyskontami pewnie ostatecznie spalą na panewce, o tyle orbanizacja prawa wyborczego to za rządów Prawa i Sprawiedliwości bardzo realny scenariusz. I będzie on oznaczał, że za cztery lata wielkich szans zmiany na "mniejsze zło" już nie będzie. Bo jeśli Jarosław Kaczyński wzorem swojego węgierskiego przyjaciela zmieni kodeks wyborczy, odebrać władze PiS będzie bardzo trudno.
Czego się spodziewać? Na przykład zmian w sposobie przeliczania głosów na mandaty takich, by nawet 20 proc. poparcia dawało po wyborach szansę na stworzenie stabilnej większości. Być może także wprowadzenia JOW-ów w tych okręgach, gdzie PiS wygrywa w ciemno. Właśnie w podobny sposób po wywalczeniu w 2010 roku absolutnej większości w węgierskim parlamencie swój Fidesz "na stałe" przy władzy ulokował idol prezesa PiS.
Jednak Jarosław Kaczyński może skusić się przede wszystkim na skopiowanie innego z orbanowskich sposobów na to, by wygrywać każde kolejne wybory. Tego, by obywatele mieli prawo do głosowania nie po prostu po przyjściu do lokalu wyborczego w dniu głosowania, a musieli zgłosić chęć zagłosowania wiele dni przed wyborami. Idealne rozwiązanie demobilizujące wielkomiejski, zapracowany elektoratu, który po prostu nie ma czasu na takie formalności.
Gdy więc Jarosław Kaczyński coraz bliżej jest spełnienia swojego marzenia o "Budapeszcie w Warszawie" i wyraźnie stanowi zło większe, namawianie do rozdrabniania siły, która może go powstrzymać chociażby przed uzyskaniem konstytucyjnej większości i zmianami w ustroju państwa, uważam za rodzaj "demokratycznego samobójstwa".
Twój głos to nie laurka!
Ale spójrzmy też z perspektywy tych, którzy największe zagrożenie dla Polski widzą w kolejnym rządzie z jakimkolwiek udziałem Platformy Obywatelskiej. Skoro tylu Polaków twierdzi, że ekipy Donalda Tuska, a następnie Ewy Kopacz zrujnowały Polskę, dlaczego rozdrabniają się na PiS, Kukiza, Korwina, oczy Stonogę? Dlaczego ryzykują, że ich poglądy nie znajdą w nowym parlamencie odpowiedniej siły przebicia?
Efekt może być taki, że zabraknie mandatów, by zmienić ustrój według ich marzeń, ale być może nie będzie nawet ich nawet wystarczało do przejęcia władzy. Głosy oddane na mniejsze ugrupowania sprowadzą się wówczas jedynie do deklaracji sympatii. Do tego, kto lubi pana w muszce, kto pana w skórze, pana z kotem lub pana bez spodni... Te głosy zostaną zmarnowane i naprawdę nie przyczynią się do żadnej ważnej zmiany.
Bo polityczna rzeczywistość w Polsce nie wygląda dziś, jak w podręcznikach z WOS-u, a tak, jak opisał ją niedawno w wywiadzie udzielonym Tomaszowi Lisowi były premier Włodzimierz Cimoszewicz. – Bardzo często musimy w polityce dokonywać wyborów miedzy wariantami, które nie są idealne... – stwierdził. 25 października trzeba o tym pamiętać.