– Polska dziś jest zdecydowanie piękniejsza niż osiem lat temu. To kraj, w którym rozwijamy się gospodarczo, bezrobocie jest jednocyfrowe. W takiej kondycji zostawiamy Polskę tym, którzy wygrali wybory – mówiła Ewa Kopacz chwilę po tym, gdy okazało się, że kierowana przez nią partia przegrała. Wszystko to prawda, ale warto pamiętać, że Platforma Obywatelska zostawia Prawu i Sprawiedliwości też kilka potężnych min, które z czasem mogą wysadzić rząd Beaty Szydło w powietrze.
Oficjalny dług publiczny w momencie, w którym Platforma Obywatelska oddaje władzę to ponad 1 081 760 000 000 zł. To tak, jakby każdy obywatel Polski był zadłużony na kwotę ponad 29 tys. zł. Ukryty dług publiczny, który na bieżąco wylicza Fundacja Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza wynosi natomiast aż ponad 3 051 659 000 000 zł, czyli "na łebka" wychodzi nam po około 82 tys. zł. Podstawowy dług publiczny stanowi dziś ponad 60 proc. polskiego PKB. Ten odsetek w przypadku ukrytego długu to aż 174 proc. PKB!. Choćby dlatego to tykająca bomba dla gospodarki i finansów publicznych.
Sukcesywnie zadłużała Polskę każda kolejna ekipa rządząca, ale na koncie Platformy w tym względzie jest ponad 400 mld zł zaciągniętych zobowiązań. Raczej nie szło to na ośmiorniczki, a walkę o normalne funkcjonowanie kraju, rozwój infrastruktury, na którą nie zawsze wystarcza z unijnych funduszy, czy pobudzanie gospodarki. Ta ostatnia kwestia była szczególnie kosztowna w okresie globalnego kryzysu, przez który Polsce udało się przejść bardzo spokojnie.
Dług zaciągnięty w imieniu Polaków jest jednak wielki i nic nie wskazuje na to, by za czasów Prawa i Sprawiedliwości miał się zmniejszyć, bo Joachim Brudziński już zdradził, że jedną z flagowych obietnic wyborczych jego partia prawdopodobnie sfinansuje nieco powiększając deficyt budżetowy. Na razie chodzi tylko o "500 zł na każde dziecko", ale skąd wezmą w PiS finansowanie innych obietnic...?
Zadłużenie będzie tylko rosło, a to może niekorzystnie odbijać się na notowaniach partii rządzącej. Szczególnie wśród młodego pokolenia. Platforma przegrała między innymi ze względu na rozpowszechnianie się wśród młodych (głównie poprzez memy...) informacji o skali naszego zadłużenia. Na krytyce ciągłego życia na kredyt spłacany kolejnym kredytem urośli w siłę także Ryszard Petru i Paweł Kukiz. I to oni mogą teraz zyskiwać najwięcej, jeśli ludzie Kaczyńskiego licznika dług nie zatrzymają.
Rozpieszczeni górnicy
Koalicja Zjednoczonej Prawicy planuje dziś rządzić nieprzerwanie co najmniej cztery lata. A to oznacza, że chyba tylko prawdziwy cud uchroni ją przed protestami w górnictwie. Dziś to grupa obłaskawiona ustępstwami premier Ewy Kopacz lub "kupiona" obietnicami PiS, w czym duża zasługa córki górnika i byłej burmistrz górniczych Brzeszcz Beaty Szydło. No i oczywiście "Solidarności", która jak zwykle stoi po stronie Jarosława Kaczyńskiego niczym partyjna przybudówka.
Ta sielanka nie będzie jednak trwała wiecznie. Każdy większy kryzys na rynku surowców, każdy większy błąd w zarządzaniu nierentownym górnictwem i nawet PiS będzie musiał tłumaczyć się górnikom, dlaczego wielu z nich mimo ciężkiej pracy nie dostaje pensji lub jest skazanych na zwolnienie z upadającego zakładu pracy. Poza tym, pamiętajmy też, jak bardzo roszczeniowa to grupa. Nawet jeśli kopalnie nie będą upadały, to prędzej czy później znajdą się tacy, dla których walka o większe pieniądze okaże się ważniejsza od politycznych sympatii.
PiS stanie wtedy między trudnym wyborem, czy pęknąć pod presją protestów, jak Ewa Kopacz i dalej obłaskawiać górników kosztem innych, czy wreszcie stanowczo przerwać tę grę. Czyli wybrać będzie trzeba między tym, czy stracić wyborców, którym nie w smak pompowanie miliardów w niezdolne do wyjścia z zapaści kopalnie, czy stracić sporo poparcia na Górnym i Dolnym Śląsku, oraz w Małopolsce. I znowu łapczywie patrzeć będą na to wszystko Petru z Kukizem. Bo w pierwszym przypadku Nowoczesna spróbuje przygarnąć zniesmaczonych rozdawnictwem, a w drugim to antysystemowcy głośno zakrzykną, że PiS oszukało górników.
Uchodźcy w spadku po Kopacz
Wśród sporej części sympatyków PiS panuje przekonanie, że nowy rząd stworzony przez tę formację wycofa się z ustaleń dotyczących relokacji uchodźców, które w Brukseli zaakceptowała kilkanaście dni temu ustępująca premier Ewa Kopacz. Niektórzy mają chyba nawet nadzieję, że PiS przegna z Polski i tych "obcych", którzy już od dawna w Polsce mieszkają...
Niewiele jednak na to wskazuje, co zasugerował już kilka dni przed wyborami rzecznik kampanii PiS Marcin Mastalerek. – Trzeba pomagać finansowo, humanitarnie poza granicami Polski, ale trzeba też respektować decyzje, które podjął rząd pani Ewy Kopacz – stwierdził.
I to chyba mina, na którą Platforma z największą satysfakcją i wyrachowaniem wsadziła PiS. Partia, która szła do tak spektakularnego zwycięstwa podsycając strach, ksenofobię i rasizm, szybko będzie musiała sprawić zawód swoim wyborcom. Cześć z nich dostanie przecież szału, gdy do kraju rządzonego przez Jarosława Kaczyńskiego dojdzie jednak "islamizacja", "terroryzm" i "zagrożenie epidemiologiczne" w postaci tych 7 tys. przydzielonych tu uciekinierów przed wojną i głodem z Syrii i Erytrei. Dla części jeszcze trudniejsze będzie do zaakceptowania, że jeśli znajdą się jacyś "prawdziwi Polacy", którzy postanowią brutalnie się z tym zjawiskiem rozprawić, to w państwie PiS policja i prokuratura będą ich ścigały, a sądy surowo karały.
Spadek notowań o kilka punktów procentowych jest w związku z tym murowany. Pytanie, czy PiS nie czeka też fala masowych protestów tych, którzy wierzyli, że to Jarosław Kaczyński, Beata Szydło i prezydent Andrzej Duda "obronią Polskę". Dopiero wówczas PiS może zobaczyć, jakiego piwa naważył robiąc ze skrajnie nieprzychylnych wobec uchodźców emocji jeden z najważniejszych punktów kampanii wyborczej.
Niecierpliwi prekariusze
"Młodzi, wykształceni i wkur..." teoretycznie mieli być twardym elektoratem lewicy. W maju łatwo przeciągnął wielu z nich Kukiz, ale 25 października cała ich rzesza dała władzę PiS. Nie dlatego, że marzą, by konstytucja wreszcie zaczynała się od słów "W imię Boga wszechmogącego", oraz przestała gwarantować równość mężczyzn i kobiet. Oni zagłosowali na PiS, by wreszcie coś się zmieniło w ich życiu opartym na nic nie wartych śmieciówkach, widzi mi się pracodawców i łasce banków, w których zaciągają kredyty, by jakoś żyć, a nie tylko wegetować.
Przez ostatnie osiem lat takich ludzi tylko przybywało, bo "elastyczność rynku pracy" była dla Platformy najważniejsza. Przybywało rozżalonych brakiem bezpieczeństwa i perspektyw, ale jednocześnie to był jeden z najważniejszych kluczy do jednocyfrowego poziomu bezrobocia, o którym z taką dumą mówiła premier Ewa Kopacz.
Prekariusze zechcieli sprawdzić, jak to będzie z PiS, ale nawet mimo najlepszych chęci ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego nie ma zbyt wielu narzędzi do tego, by zmienić ich los. Wyraźnie pomóc może się udać tym, którzy najbardziej przeżywają spętanie kredytem we frankach. Bo choć planowana ustawa o przewalutowaniu kredytów zachwieje rynkiem bankowym, jest przynajmniej dość łatwa do wprowadzenia.
Ale z dziczejącym od lat rynkiem pracy nie pójdzie już tak łatwo. Przedsiębiorcy nagrodzili Jarosława Kaczyńskiego na Forum Ekonomicznym w Krynicy w środku kampanii wyborczej, a po wyborach komplementują go w komentarzach, ale ta przyjaźń skończy się, gdy Prezes spróbuje zmusić ich do rezygnacji z najbardziej wygodnych form zatrudnienia, do których się tak przyzwyczaili, lub zgody na większe koszty pracy, czy realne podwyższenie płac. Wyborcy chcą szybkich ruchów, a PiS co najwyżej może zainicjować zmiany, które grono prekariuszy zmniejszą może za kilka lat. Może...