Kiedy amerykańscy żołnierze toczyli zacięte walki na wyspach Pacyfiku, gdzieś w tropikalnym lesie Papui tubylcze plemiona modliły się o powrót dobrych bogów. Zmagając się z Japończykami, wycieńczeniem i malarią, nie wszyscy zdawali sobie sprawę, że to właśnie oni, bojownicy arsenału demokracji, mieli być pośrednikami między sacrum i profanum.
O ile odpowiedź na pytanie dlaczego ludzie wierzą wydaje się być prosta, to problemów dostarcza niejednokrotnie kwestia pochodzenia danych wierzeń. Pewnym światełkiem w tunelu, na końcu którego znajdują się religiotwórcze mechanizmy, zdają się być kulty cargo, czyli specyficzne wierzenia ludów pierwotnych, rozwinięte szczególnie w czasie II wojny światowej na wyspach Oceanu Spokojnego. Na ich przykładzie widać od początku do końca jak rodzą się bogowie – samoloty zrzucające zaopatrzenie utożsamiano z boskimi ptakami zsyłającymi żywność dla wyznawców, z kolei w amerykańskich marines upatrywano niebiańskich posłańców.
Chociaż do podobnych zjawisk wynikających ze zderzenia dwóch cywilizacji na różnym szczeblu rozwoju dochodziło w dziejach już wielokrotnie, to kulty cargo stanowiły pewien ewenement. Podczas gdy Aztekowie widzieli w hiszpańskich konkwistadorach istoty, które starali się powiązać z obowiązującymi już u nich wierzeniami, to na wyspach Pacyfiku doszło do powstania zupełnie nowej religii, w której zawierały się wprawdzie elementy miejscowych obrządków, ale i synkretyczne zapożyczenia z innych kultów, w tym z chrześcijaństwa.
DARY Z NIEBIOS
Pilot powoli zwiększał pułap, aby mieć pewność, że skrzynia z zaopatrzeniem nie roztrzaska się o grunt. Gęstwina subtropikalnej dżungli i wciąż utrzymująca się nad powierzchnią mgła utrudniały widoczność, ale zdecydował się podjąć stanowczą decyzję i zrzucić transport. Prowiant i lekarstwa wylądowały bezpiecznie. Kilkaset metrów dalej myśliwi z pobliskiej wioski wyruszyli w głąb lasu w poszukiwaniu pożywienia. Gdy po kilku minutach marszu dotarli w pobliże amerykańskiej bazy, zaczęli z zazdrością przyglądać się białym ludziom. Dobrze wiedzieli z czym mają do czynienia – bogowie znów zsyłają dary, którymi biali nie chcą się podzielić.
Tak mogła wyglądać jedna z wielu historii w czasie wojny na Pacyfiku. Wysokorozwinięta cywilizacja była dla wyspiarzy tyleż niepojęta, co boska. Tubylcy nie chcieli stać z założonymi rękami – wiedzieli, że jeśli chcą dostępu do niebiańskich darów, muszą zacząć naśladować bladego człowieka.
W 1943 roku Amerykanie dotarli w góry Nowej Gwinei. Nie spodziewali się tego, co zobaczyli. Miejscowi mieli bambusowe kije przypominające anteny, z liści zrobili prowizoryczne izolatory, a z drewna coś na kształt mikrofonów. Nieopodal, pośrodku makietowego pasu startowego stał kapłan i kilku wyznawców, wpatrujący się z nadzieją w niebo. Okazało się, że tubylcy już od jakiegoś czasu obserwowali położoną u stóp gór bazę amerykańskich sił powietrznych. Naśladowali przybyszów, wierząc że w ten sposób również wywołają wielkie czcigodne ptaki.
AMERYKA – ZIEMIA OBIECANA
Kulty cargo pojawiły się jeszcze przed drugą wojną światową. Wyznawcy, skupieni początkowo wokół Niemców, widzieli w nich wybawicieli, którzy uwolnią ich spod jarzma Brytyjczyków i Francuzów. Prymitywne ludy Papui Nowej Gwinei głosiły nadejście Mesjasza, który zaprowadzi nowy porządek- u władzy mieli pojawić się czarnoskórzy, a dostęp do „niebiańskich darów” sprawi, że już nigdy nie będą musieli pracować.
Kult miał też wymiar społeczno-polityczny – wyspiarze uznali, że biali wykradli bogom tajemnicę produkcji dóbr, stając się pośrednikami między sacrum a czarnoskórymi- w ten sposób kult głosił sprzeciw wobec ekspansji kolonialnej.
Dogmaty cargo miały ukształtować się w latach 30. XX wieku na wyspie Tanna, za sprawą enigmatycznej postaci Johna Fruma. Opisywany jako amerykański żołnierz, był dla wyznawców wyczekiwanym Mesjaszem. Dużo opowiadał wyspiarzom o swojej wysokorozwiniętej ojczyźnie, pokazywał proste urządzenia techniczne, głosił, że wkrótce przybędą do brzegów amerykańskie okręty. Wszystko to było dla tubylców niezwykłe i nie zawsze zrozumiałe, przez co miało wręcz magiczny wymiar.
Proroctwa Fruma ziściły się – w 1942 roku w ten rejon przybyły „wielkie pływające domy”, czyli okręty amerykańskiej floty. Wśród marines tubylcy dostrzegli czarnoskórych mężczyzn, przeto uwierzyli, że właśnie nadchodzi zapowiadany nowy ład – czas równości między wszystkimi ludźmi.
Popularne w Stanach i Europie postacie takie jak Wuj Sam i Święty Mikołaj zaczęto utożsamiać z boskimi istotami, na rękach tatuowano znaki przypominające litery U.S.A. Ameryka z opowieści Fruma stała się synonimem raju – papuaską Ziemią Obiecaną.
NIEŚMIERTELNA WIARA
Kulty cargo rozwijały się jeszcze długo po zakończeniu drugiej wojny światowej. Chociaż stopniowo traciły swój mistyczny wymiar, to wciąż stanowią ważny element kulturowy na wyspach Melanezji. Specyficzna religia, będąca efektem spotkania pierwotnych ludów z wysokorozwiniętą technologią, traktowana jest coraz częściej tylko i wyłącznie jak turystyczna ciekawostka. Wciąż istnieją jednak rejony, gdzie nie stanęła jeszcze stopa białego człowieka, co pozwoliło cargo przetrwać w niemal niezmienionej formie.
Niektóre odłamy tego specyficznego kultu po dziś dzień mają swoich wyznawców wśród papuaskich plemion, a na jednej z wysp Oceanii – Republice Vanuatu, wielu ludzi nieustannie wyczekuje powrotu Johna Fruma.
Kto wie, może za kilka dekad, w wyniku przenikania różnych kultur, dojdzie do specyficznego synkretyzmu religijnego i coraz większe rzesze ludzi zaczną przyjmować niektóre z dogmatów cargo. Patrząc na cargo pod kątem praktycznym, jedno trzeba przyznać – kult posiada wiele cech typowych dla ruchów równościowych, zawierając w sobie idee egalitaryzmu i społecznej sprawiedliwości. Być może kiedyś ktoś, tak jak Gandhi, powie – jestem muzułmaninem, buddystą, chrześcijaninem i żydem, dodając: jestem też wyznawcą cargo.