
Coraz więcej ludzi dostrzega analogie miedzy tym, w jaki sposób dziś PiS rządzi dziś krajem, a tym, w jaki rządzono Polską w czasach PRL. Porównanie Jarosława Kaczyńskiego do Pierwszego Sekretarza jest oczywistym skojarzeniem, ale dowodów na to, że politycy PiS stosują "sprawdzone metody" jest więcej. .
REKLAMA
Mariusz Błaszczak sugeruje, że KOD planuje prowokację na 11 listopada i przestrzega przed możliwymi zamieszkami. To o tyle karkołomna teza, że do tej pory żadna demonstracja KOD nie miała charakteru walk ulicznych. Maszerujący nie deptali trawników, wyrywali drzewek, nie atakowali squatów i nie palili wozów transmisyjnych należących do „wrogich” mediów. Jak dotąd takie zachowania były specjalnością „prawdziwych patriotów”.
– Ta draka, którą planują na 11 listopada, ma służyć zagranicy – mówi minister spraw wewnętrznych. Błaszczak próbuje przedstawić Komitet Obrony Demokracji jako organizację, która zmierza do obalenia rządu, niebezpieczną dla porządku społecznego. To nic nowego. Władza nie raz w podobny sposób próbowała walczyć z opozycją.
„Ekstrema chciała doprowadzić do rozlewu krwi”. Miejsce akcji: Polska. Czas: grudzień 1981. Wypowiedzią o ekstremie władza próbował zdyskredytować NSZZ „Solidarność”. Głównym podpalaczem Polski miał być Karol Modzelewski. Walką z wyżej wspomnianą ekstremą uzasadniano wprowadzenie stanu wojennego.
Inne czasy? Oczywiście. 35 lat temu „porządku i demokracji” oprócz rządu strzegły w Polsce i krajach ościennych dodatkowo czołgi "bratniej armii radzieckiej". Wprowadzenie stanu wojennego miało uśmierzyć bunt "ekstremistów", a polscy żołnierze stali przy koksownikach właśnie dlatego, żeby rosyjskim nie dać pretekstu do rozpalenia własnych ognisk. Tak w każdym razie tłumaczono konieczność wyprowadzenia wojska na ulice.
Prywatna armia Macierewicza
Dziś stan wojenny nam nie grozi. Przynajmniej w bliższej perspektywie, choć pewne poczynania rządu mogą wzbudzać niepokój. Koncepcja prywatnej armii Antoniego Macierewicza zwanej powszechnie oddziałami Obrony Terytorialnej od miesięcy jest krytykowana przez opozycję.
Dziś stan wojenny nam nie grozi. Przynajmniej w bliższej perspektywie, choć pewne poczynania rządu mogą wzbudzać niepokój. Koncepcja prywatnej armii Antoniego Macierewicza zwanej powszechnie oddziałami Obrony Terytorialnej od miesięcy jest krytykowana przez opozycję.
Tyle tylko, że regularna armia ma swoje dowództwo, jest z założenia siłą apolityczną i trudno sobie dziś wyobrazić, że wojsko zostanie użyte podczas tłumienia manifestacji KOD. Tymczasem oddziały Obrony Terytorialnej rekrutować się będą prawdopodobnie w znacznej części z prawicowej młodzieży silnie związanej z PiS czy ONR. Wystarczy poczytać na Facebooku wpisy przyszłych obrońców naszych granic o tym, że Polska powinna wreszcie przestać być kondominium niemieckim, o „Polsce dla Polaków, a nie Żydów i lewaków”.
Przepisy wycelowane w opozycję
Wątpliwości budzi też ustawa antyterrorystyczna, jaką przegłosowano w Sejmie jeszcze przed rozpoczęciem Światowych Dni Młodzieży. Potrzebę wprowadzenia nowego prawa argumentowano właśnie w taki sposób, że wobec zagrożeń wynikających z problemów współczesnego świata i terroryzmu trzeba dać władzy lepszy oręż do ręki, dzięki czemu Polska będzie krajem bezpiecznym.
Wątpliwości budzi też ustawa antyterrorystyczna, jaką przegłosowano w Sejmie jeszcze przed rozpoczęciem Światowych Dni Młodzieży. Potrzebę wprowadzenia nowego prawa argumentowano właśnie w taki sposób, że wobec zagrożeń wynikających z problemów współczesnego świata i terroryzmu trzeba dać władzy lepszy oręż do ręki, dzięki czemu Polska będzie krajem bezpiecznym.
Na kilka tygodni przed głosowaniem nad ustawą antyterrorystyczną miały miejsce w Polsce dziwne wydarzenia. A to jakaś domowej roboty bomba wybuchła we Wrocławiu, a to udaremniono zamach na posterunek policji we Włochach. Nikomu nic się nie stało, sprawców pojmano i... cisza. Żadnych wyroków, o domniemanych terrorystach w ogóle się nie mówi. A po wprowadzeniu ustawy antyterrorystycznej praktycznie z dnia na dzień „terroryści” przestali bomby podkładać. Cud? Przypadek?
Przepisy są tak sformułowane, że rząd w każdej chwili może rozgonić demonstrację opozycji. Do tej pory jeszcze tego nie robił, ale co będzie, gdy 11 listopada dojdzie na ulicach Warszawy do zamieszek? Dziś minister Błaszczak mówi, że KOD szykuje prowokację. Do tej pory słyszeliśmy w mediach publicznych, że w marszach KOD idą sami emeryci, że nie ma na marszach młodzieży. Czy 11 listopada wymierające pokolenie oderwanych od żłoba rzuci się na tłumy młodzieży patriotycznej uzbrojonych we flagi, race, kamienie i pałki?
Prowokacje i zadymy
Aż strach pomyśleć, co się stanie, jeśli rzeczywiście 11 listopada dojdzie do zatargu między uczestnikami marszu KOD, a na przykład bojówkami ONR. PZPR użyła rąk aktywu robotniczego, żeby gasić strajki studenckie w marcu 1968 roku. Trzeba było tylko trochę poszczuć robotników na inteligentów i bunt młodzieży został spacyfikowany.
Aż strach pomyśleć, co się stanie, jeśli rzeczywiście 11 listopada dojdzie do zatargu między uczestnikami marszu KOD, a na przykład bojówkami ONR. PZPR użyła rąk aktywu robotniczego, żeby gasić strajki studenckie w marcu 1968 roku. Trzeba było tylko trochę poszczuć robotników na inteligentów i bunt młodzieży został spacyfikowany.
Jeśli 11 listopada „prawdziwi patrioci” pobiją się z „lewakami” winnych nie trzeba będzie szukać. Mariusz Błaszczak będzie mógł powtórzyć słowa z Gdańska o tym, że winny jest KOD. Sprowokowali bójkę i dali się pobić, żeby móc szkalować Polskę na zachodzie.
Walka na słowa
„Szkalować”, „antypolskie”, „wrogi element” – te i podobne słowa czy wyrażenia bardzo często są używane dziś przez polityków Prawa i Sprawiedliwości. KOD szczuje. Europarlamentarzyści, którzy próbują zainteresować polityków z innych krajów stanem demokracji w Polsce są antypolscy. Podobnie jak naukowcy, którzy za kilka tygodni będą rozmawiać na temat upolitycznienia najnowszej historii Polski. Prawicowi naukowcy już wydali opinie, według której spotkanie będzie miało charakter antyrządowy.
„Szkalować”, „antypolskie”, „wrogi element” – te i podobne słowa czy wyrażenia bardzo często są używane dziś przez polityków Prawa i Sprawiedliwości. KOD szczuje. Europarlamentarzyści, którzy próbują zainteresować polityków z innych krajów stanem demokracji w Polsce są antypolscy. Podobnie jak naukowcy, którzy za kilka tygodni będą rozmawiać na temat upolitycznienia najnowszej historii Polski. Prawicowi naukowcy już wydali opinie, według której spotkanie będzie miało charakter antyrządowy.
Zgodnie z zasadą, że kto z nami ten przeciw nam. „Kolejne ekscesy w Warszawie nieodpowiedzialnych elementów”. „Solidarność i pełne poparcie dla kierownictwa partii”. Mecenasi i aktorzy antypolskiej hecy” – to nie są tytuły wyciągnięte z najnowszych serwisów informacyjnych. To tytuły z Trybuny Ludu, z czasów, gdy rząd walczył z narodem używając dla celów propagandowych takich właśnie słów jak „zdrajcy” nader często.
„Akademickie Kluby Obywatelskie wyrażają pełne poparcie dla działań Prezydenta Rzeczypospolitej, rządu i większości parlamentarnej”. Tak, wzmianka o prezydencie jest pewną wskazówką, że ten tytuł już nie jest historyczny. Artykuł pod takim tytułem opublikowano w grudniu 2015, na kilka dni przez wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego. Tym wyrokiem, który po dziś dzień nie został opublikowany.
Właśnie z tego powodu na ulice wychodzą ludzie, którzy burzą się przeciwko łamaniu zasad konstytucji w Polsce. Politycy PiS piszą o nich, że to „protestujący przeciw nowej władzy zmanipulowani przez wroga propagandę”, albo „ośrodki zagraniczne inspirowane przez wrogie nam siły w kraju”. Brzmi znajomo? Nic dziwnego, to kalka z najlepszych propagandystów z czasów PRL. Zmieniły się czasy, zmieniły osoby, choć jak wskazuje przykład posła Piotrowicza nie wszystkie. Nie zmieniła się retoryka i metody walki z opozycją.
Jerzy Urban, czołowa postać peerelowskiej propagandy mówił o protestujących stoczniowcach w 1988 roku, że „strajkuje garść radykałów, góra 300 osób”. Dziś politycy PiS z upodobaniem mówią, że po ulicach polskich miast manifestuje zaledwie garść osób oderwanych od koryta. Urban Wałęsę nazywał konsekwentnie osobą prywatną. Było to zamierzone działanie, którego celem było zmniejszenie popularności lidera „Solidarności”. Czy nie to samo dzieje się dziś z przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego, Andrzejem Rzeplińskim?
Stare, wypróbowane bolszewickie metody zakładały, że trzeba opluć i znieważyć przeciwnika, zanim się go ostatecznie zniszczy. Wałęsę pokazywano jako człowieka małego, marnego, chytrusa, próżnego i egoistycznego. Dziś problemem dla Prawa i Sprawiedliwości jest Mateusz Kijowski, który... no właśnie, dziecka nie kocha i nie płaci alimentów, a do tego na motorze jeździ.
Przykłady można mnożyć, politycy PiS wielokrotnie dali dowód tego, że świetnie pamiętają czasy PRL i potrafili wyciągnąć z rządów PZPR naukę. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie będą rządzić tak długo jak komuniści.
Napisz do autora: pawel.kalisz@natemat.pl
