Premiera filmu "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" już 27 stycznia.
Premiera filmu "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" już 27 stycznia. materiały producenta
Reklama.
Historia Wisłockiej, która prywatnie przeżywała uczuciowe wzloty i upadki, a publicznie rozpoczęła bój o uświadamianie współobywateli, to temat tak wdzięczny, że film trudno było popsuć. Niemniej istniało niebezpieczeństwo, że produkcja zacznie zbaczać w stronę ckliwej, "babskiej” opowieści o wiecznie zakochanej Michalinie albo śmiertelnie poważnego pomnika dla tej bądź co bądź narodowej bohaterki. Tymczasem Maria Sadowska udowadnia, że w takie pułapki wpadają amatorzy i prowadzi fabułę w zachwycająco lekki sposób.
Nie znaczy to, że Michalinie nie należy się pomnik. Odpowiedzialny za scenariusz Krzysztof Rak, któremu zawdzięczmy również "Bogów”, zadbał, by "pani od seksu” go dostała. Z tym, że to pomnik–labirynt, utkany z intryg, zwrotów akcji i równie błyskotliwych, co kąśliwych uwag pani doktor. A jeśli o "Bogów” chodzi, uważny widz dostrzeże też pewien związek pomiędzy tymi dwoma produkcjami – warto zwracać uwagę na to, co dzieje się na drugim planie!
W nie tak czarno-białych, jak nam się dzisiaj wydaje, latach siedemdziesiątych Wisłocka miała do stoczenia dwie potężne bitwy. Pierwszą była walka z systemem socjalistycznym, w filmie pokazana w iście Barejowski sposób – tu genialnie sprawdził się Artur Barciś w roli cenzora, ale Wojciech Mecwaldowski i Arkadiusz Jakubik jako oddani Partii urzędnicy nie pozostają w tyle. Władza nie chciała, by obywatel myślał o seksie, bo ten odciągał go od właściwego celu jego marnego żywota, czyli pracy. Była więc w stanie zrobić wszystko, by zapobiec szerzeniu się wywrotowych treści. Z wyjątkowo komicznym dla współczesnego widza skutkiem.
Po drugie, był jeszcze opór kolegów po fachu, konserwatywnie myślących mężczyzn, którzy na wzmiankę o tym, że kobieta nie tylko może wiedzieć coś o seksie, ale na dodatek mieć jakieś w stosunku do niego oczekiwania, drwili, pąsowieli lub odwracali wzrok. I ta walka, w kontekście całkiem wspołczesnego oporu przed edukacją seksualną w szkołach i szkalowania kobiet, które poddały się aborcji, nabiera dziś nowego znaczenia i uświadamia, jak wiele w naszym społeczeństwie jeszcze jest uprzedzeń i zaściankowości.
Maria Sadowska

Od dawna zajmuję się walką o prawa kobiet, więc dla mnie ten film od początku miał taki kontekst, tylko teraz on się oczywiście wzmocnił. Na aktualności zyskała nie tylko toczona w latach 60. i 70. przez Wisłocką walka o uznanie kobiecej seksualności, ale także walka z systemem, znów po latach reprezentowanym przez konserwatywnie myślących mężczyzn.

"Polityka"
To są tematy ważkie, ale w filmie Sadowskiej zostały ubrane w bardzo zwiewne, żeby nie powiedzieć frywolne szaty – nie da się bowiem mówić o boju o "Sztukę kochania”, pomijając barwne życie jej autorki. Dlatego Magdalena Boczarska, która brawurowo wcieliła się w tytułową bohaterkę, po świetnym występie w "Różyczce" znów grając "rolę życia”, ukazała Wisłocką nie tylko jako zapaloną społeczniczkę, urabiającą się po łokcie, by uświadamiać ludzi o seksie i wreszcie wydać swój innowacyjny podręcznik.
Jej Wisłocka to kobieta z krwi i kości, która romansuje, zaprasza do wspólnego życia z mężem przyjaciółkę Wandę, która jest zazdrosna o miłość i o macierzyństwo. Widzimy ją jako dowcipną, inteligentną, czasem pogrążoną w rozpaczy kobietę. Która, gdy racjonalne argumenty są po jej stronie, potrafi być nieugięta i za swoje przekonania jest w stanie zapłacić bardzo wysoką cenę. Widz przez cały seans czuje, że praca życia Wisłockiej, sprzedana w 7 milionach egzemplarzy "Sztuka kochania”, nie jest pozbawionym emocji traktatem, ale wyrasta wprost z jej doświadczeń i pragnień.
Wreszcie – warto zwrócić uwagę na stronę wizualną filmu – workowate ubrania w kwiaty, które nie pozostawiają wątpliwości, z jakiej są epoki i dopracowaną, pozwalającą wczuć się w klimat PRL-u scenografię, z jej kiczowatymi tapetami, nieśmiertelnymi tapczanami i odrapanymi kredensami. A to, razem z dobrą reżyserką i aktorską robotą sprawia, że wychodzimy z kina zadowoleni, rozbawieni i trochę zadumani. Film bowiem jest pozycją obowiązkową dla tych, którzy liczą się dziś z głosem kobiet. Czyli, mam nadzieję, wszystkich – bo, jak mawiała Wisłocka, "wszyscy jesteśmy z waginy”.

Napisz do autora: lidia.pustelnik@natemat.pl