Pamiętacie "Dragon Balla"? Pewnie, że tak. Na tej "japońskiej bajce" wychowało się całe pokolenie. Teraz ta historia znowu jest na topie – w Japonii od dłuższego czasu leci nowa seria. Śledzą ją także rzesze oddanych fanów z Polski. Ale już nie na RTL7, a w internecie, z praktycznie profesjonalnie przygotowanymi polskimi napisami.
To było anime, którym żyła cała polska młodzież kilkanaście lat temu. Kiedy ja byłem w podstawówce, legendarne były opowieści o tych, którzy uciekali z lekcji, żeby zobaczyć kolejny odcinek "Dragon Balla". Nikt nie chciał przecież ominąć starcia Songo – jak beznadziejnie w polskim tłumaczeniu nazwano Son Goku – z na przykład Komórczakiem (czyli Cellem).
Ten potencjał dojrzał wtedy producent chipsów Chio. Kiedy do Laysów dorzucano "tazosy" z Pokemonami, nagle w Chio pojawiły się karty z "Dragon Balla". I to był hit – cała szkoła, do której chodziłem, zmieniła ulubione czipsy. Wtedy jeszcze nikogo nie martwiło, że dzieciaki na przerwach je jedzą.
Minęło kilkanaście lat, a "Dragon Ball" nie umarł. Przeciwnie – ma się bardzo dobrze. Kilka dni temu dowiedzieliśmy się, że Son Goku został ambasadorem igrzysk w Tokio w 2020 roku.
Obok niego tę samą funkcję pełni szereg innych fikcyjnych postaci – Usagi z równie słynnej w Polsce "Czarodziejki z Księżyca, Naruto czy Tsubasa z "Kapitana Jastrzębia". Sam japoński premier Shinzo Abe podczas ceremonii zamknięcia igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro pokazał się w stroju… Super Mario.
Goku w doskonałej formie
To żaden przypadek, ani żadna nostalgia. Zainteresowanie serią było podtrzymywane od lat, dzięki serii gier komputerowych (w zdecydowanej większości oczywiście bijatyk), gadżetów czy nawet fanowskich mang i parodii. Wreszcie w Japonii od lata 2015 roku leci kolejna seria "Dragon Balla" o nazwie Super. Chronologicznie odbywa się ona po oryginalnym tytule i jego kontynuacji Z, a przed GT, które było chłodno odebrane przez fanów i nie jest kanoniczne, ponieważ scenariusz nie został stworzony przez kultowego wśród fanów twórcę serii mangakę Akirę Toriyamę.
Do tej pory widzowie zobaczyli 76 odcinków. Nie tylko w Japonii, ale i w Polsce, chociaż anime nie pokazuje żadna stacja. Współcześni fani "Dragon Balla" przenieśli się bowiem do sieci. W internecie bardzo łatwo znaleźć kolejne odcinki – i to nawet nie po japońsku czy po angielsku, a po polsku – z napisami.
– To nawet wygodne, bo mogę oglądać kiedy chcę. Na komórce, na komputerze, w dowolnej chwili. Choć nie ma już tej magii, że trzeba czekać na kolejny odcinek o określonej godzinie w telewizji. Kiedyś przecież nagle wyludniały się boiska i place zabaw – mówi mi Grzesiek, który z "Dragon Ballem" zetknął się po raz pierwszy w podstawówce. Anime jednak nigdy nie oglądał, a przygody Songo traktował trochę jak kolejną bajkę w telewizji.
Kiedy jednak dowiedział się, że będzie nowa seria, nie odmówił sobie przyjemności oglądania jej. – To w sumie tylko pół godziny tygodniowo. Zdarza mi się oglądać "Dragon Balla" w najróżniejszych sytuacjach. W tramwaju, w łóżku przed snem i tak dalej – mówi.
Smocza niedziela
– Cała szkoła, cała klasa. To było gdzieś w szóstej klasie podstawówki, kiedy zaczynał lecieć "Dragon Ball Z", bo dopiero wtedy się wciągnęłam. Dopiero potem nadrobiłam resztę (oryginał i GT - red.) – opowiada mi Marta Tomaszkiewicz, dziennikarka związana m.in. z "Newsweekiem" i oddana fanka serii w jednym. Ta miłość w jej przypadku ciągnęła się aż do studiów, dopiero wtedy przygasła. Ale i ona dla nowego "Dragon Balla" zrobiła wyjątek.
– Ostatnio mam powrót do wspomnień, zwłaszcza, że a kontynuacja produkowana jest przez Japończyków. Niedziela to święto "Dragon Balla" - śmieje się.
Budzisz się, nowy odcinek już jest
Dlaczego niedziela? Bo wtedy w Japonii o poranku leci nowy epizod "Dragon Ball Super". – U nas jest trzecia nad ranem, kiedy jest emisja – tłumaczy Tomaszkiewicz.
I kiedy rano wszyscy wstają w Polsce, w sieci jest już dostępny nowy odcinek z co najmniej angielskimi napisami, a najczęściej również z polskimi. – U nas to nie jest tak rozpropagowane, ale w Stanach czy Wielkiej Brytanii to jest dopiero szaleństwo, napisy angielskie powstają błyskawicznie. Jest kilka osób w Polsce, które już rano w Polsce mają wersje anglojęzyczne i szybko przygotowują wersje z polskimi napisami – kontynuuje. I rzeczywiście, kolejne odcinki z polskim tłumaczeniem można oglądać już w dniu premiery.
Sentymentalny powrót do podstawówki
Tomaszkiewicz, choć ogląda "Dragon Balla Super" tydzień w tydzień, o nowej serii ma dość dwubiegunowe zdanie.
– Z naszej perspektywy "DB Super" jest trochę fatalny. Po pierwsze, my dorośliśmy, a po drugie zmieniły się kanony robienia anime dla chłopców. Jest dużo mniej przemocy, dużo mniej krwi, dużo szybsza akcja, już nie ma rozwlekłych, 12-odcinkowych walk. Są szybkie zwroty akcji, sama akcja jest dużo szybsza – przekonuje mnie.
– Kiedyś dzieciakom pokazywano brutalniejsze rzeczy. Ale oglądamy to dla przyjemności i sentymentu – dodaje.
Podobne odczucia ma Grzesiek. – To nie za bardzo przypomina oryginał w tym sensie, że akcja gna do przodu. Pamiętam, że oglądałem z wypiekami na twarzy każdy odcinek (a RTL7 w pewnym momencie puszczał nawet trzy dziennie – red.), ale prawdę mówiąc, było tak, że gdybym kilka opuścił, to najczęściej nic bym nie stracił. Zwłaszcza "Dragon Ball Z" był bardziej "przegadany" – mówi.
– Gdybyśmy teraz to oglądali od zera, nie wciągnęlibyśmy się – twierdzi Tomaszkiewicz. Docelowy odbiorca "DB Super" to już inne pokolenie. – Ale oglądam to z wielką przyjemnością, to przywołuje wspomnienia i emocje – podsumowuje.
Jest tylko jedno ale
Problem z "Dragon Ballem Super" jest tylko jeden – w Polsce w zasadzie... nie powinniśmy go oglądać, a przynajmniej z takich źródeł.
Bo o ile samo oglądanie materiałów udostępnionych online w sieci nie obciąża internauty, który z nich korzysta, co kiedyś wytłumaczyliśmy w naTemat, prawo łamią ci, którzy te materiały w internecie umieszczają. Kolejne odcinki "DB Super" – czy to z polskimi czy angielskimi napisami – nigdy nie powinny powstać. Są oparte na nagraniach z japońskiej telewizji.
Jedyne legalne źródło dostępne w Polsce to strona Daisuki.net – tam umieszczane są odcinki z angielskim tłumaczeniem już po premierze. Pozostałe źródła – choć należy w pewnym sensie docenić oddanie fanów – nie są do końca zgodne z literą prawa.
W Polsce jednak fani mimo wszystko mają spokój. – Toei Animation (studio animacyjne, które tworzy "Dragon Ball Super") jest dość wyczulone na tym punkcie, ale polski rynek jest dla nich mały. Nie reagują – tłumaczy Tomaszkiewicz.