Dla narodowców żołnierze wyklęci są bez skazy. Nic dla nich nie znaczy tragedia ludności białoruskiej z okolic Hajnówki. Mimo protestu władz miasta narodowcy przejdą ulicami Hajnówki.
Dla narodowców żołnierze wyklęci są bez skazy. Nic dla nich nie znaczy tragedia ludności białoruskiej z okolic Hajnówki. Mimo protestu władz miasta narodowcy przejdą ulicami Hajnówki. Fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta
Reklama.
W ciągu najbliższych dni w całym kraju odbędą się uroczystości gloryfikujące żołnierzy podziemia antykomunistycznego. Środowiska narodowe rozwinęły obchody do formy kultu popieranego przez obecną władzę. Politycy wykorzystują je pod hasłem walki z postkomuną. Kulminacją uroczystości będzie 1 marca, czyli Narodowy Dzień Pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Jednym z nich jest Romuald Rajs "Bury". Narodowcy uważają go za bohatera.
W okolicy Hajnówki został zapamiętany zupełnie inaczej. – Pochodzę ze wsi Czyże. Z tej wsi pochodziło 20 wozaków pomordowanych przez oddział "Burego". Pamiętam wdowy po nich, ich dzieci. Latami pisali listy, aby dowiedzieć się jaki los spotkał ich bliskich – opowiada Jakub Ostapczuk, przewodniczący Rady Miasta Hajnówka. Wiejskie spotkania często kończyły się rozmowami o pomordowanych. Niektórzy liczyli, że ich bliskim udało się uciec przed egzekucją. – Te rozmowy toczyły się latami. Jedni mówili, że ten sąsiad na pewno uciekł. A tamten z chaty obok to już nie, bo miał dobrego konia, a takiego konia się nie zostawia. Po prostu żyli nadzieją – opowiada Ostapczuk.

Prawosławni nie mogli odjechać

W czasie wojny Romuald Rajs "Bury" był żołnierzem AK na Wileńszczyźnie. Odznaczył się, jako świetny dowódca. Po wojnie nie złożył broni. We wrześniu 1945 roku objął oddział Pogotowia Akcji Specjalnej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Pod koniec stycznia oddział "Burego" dotarł do wsi Łozice niedaleko Hajnówki.
Przebywali tam okoliczni chłopi z furmankami, którzy zjechali się na polecenie władz. Mieli przewieźć drewno. Zostali zatrzymani przez partyzantów i następnie 31 z nich zostało rozstrzelanych w lesie koło Puchał Starych. Ocaleli ci, którzy zadeklarowali polskie pochodzenie. Na tym terenie głównym kryterium rozróżnienia narodowości było wyznanie. Od kul ginęli prawosławni. Przez 50 lat nikt oficjalnie nie potwierdził, jak zginęli furmani. Prawda wyszła na jaw w latach 90-tych. Podczas ekshumacji w 1995 roku odkryto, że zostali zastrzeleni strzałem w tył głowy. Ich rodziny, aż do 1998 roku czekały na zgodę na budowę pomnika ku czci pomordowanych. Przedstawiciele wojewody długo nie zgadzali się na napis na pomniku. Ostatecznie ustalono na bocznych tablicach napis: – W hołdzie pomordowanym przez Oddział PAS – NZW kpt. Romualda Rajs ps. "Bury"
Ognisty szlak i gwałt
Wymordowanie woźniców to był jeden z epizodów krwawego pochodu oddziału "Burego". Na sumieniu jego podwładnych jest pacyfikacja wsi Zaleszanach. Oddział wkroczył do wioski 29 stycznia 1946 roku. Wezwali mieszkańców na spotkanie. W jego trakcie żołnierze wyprowadzili dwóch mieszkańców sąsiedniej wsi i zastrzelili. Jeden z zamordowanych miał dopiero 16 lat. Pozostałych zamknięto w chacie, którą podpalono. Wkrótce podobny los spotkał pozostałe budynki. Zginęło łącznie 16 osób. W tym siedmioro dzieci. Oddział ruszył ku Wólce Wyganowskiej, gdzie zastrzelono 2 osoby. Wkrótce w płomieniach stanęły Zanie. Jej mieszkanka Eugenia Olszewska wspominała dla "Przeglądu Prawosławnego"
– Nasza siostra Marysia chciała podnosić ojca z ulicy, po strzale. Wtedy jeden z bandytów podbiegł i strzelił jej w usta, z bliska. Siostra wyjąc z bólu zdołała przebiec ulicę i upadła przy wierzbie. W strasznym bólu gryzła sobie paznokcie, wygrzebała nogami doły przy brzozie. Kolejny bandyta podbiegł i dobił siostrę". Pozostawiono tylko chaty należące do katolickich rodzin. W płomieniach i od kul śmierć poniosły 24 osoby. Józef Antoniuk miał wówczas jedenaście lat. Opisywał to tak: – Na moich oczach zastrzelono matkę. Dwie moje siostry i dwie ich koleżanki wyszły z domu. Zostały wepchnięte z powrotem do płonącego domu.
ZEZNANIA OFIARY PACYFIKACJI WSI – ZANIE

(...)Wziąłem dwie moje córki na ręce, wyszedłem z nimi na dwór i przez ulicę, biegiem. Jak najprędzej, do lasu! Za mną strzelali, kula trafiła mnie w biodro, upadłem z córkami w bruzdę w ogrodzie. Skądś przybiegła moja siostra, zabrała dziewczynki i poniosła za wieś. Patrzę, leży moja mama w ogrodzie, zabita. Podczołgałem się do niej, dotykam, a ona się już nie rusza. Leżałem obok niej nie wiem jak długo, aż słyszę, krzyczą: - Zbiórka! zbiórka! Wioska płonie, oni jadą ulicą, zauważyli nas, podchodzi jeden, drugi: - K...a mać, nie ma naboi! Potem podchodzi trzeci z karabinem, taki konus, może z metr w kapeluszu – strzela w mamę, już martwą. Potem strzelił we mnie. I ja wtedy, jak leżałem, od razu usiadłem.

Siadłem i nie wiem co się ze mną stało. Nic więcej nie widziałem. Kula wybiła mi jedno oko, przeszła przez kość nosową i wyłupiła drugie. Ono, jak mi potem ludzie mówili, wisiało jakiś czas na jednej żyłce. Tamci poszli dalej, a ja zostałem tam, siedząc bez oczu, żywy. I temu konusowi nie starczyło amunicji na mnie. (...) Na początku lat siedemdziesiątych w tym miejscu postawiono tablicę pamiątkową. Wyryto na niej 24 nazwiska. Najstarszemu z zabitych było 83 lata, najmłodszemu – 4. (...) Zanie spalił jeden z oddziałów tak zwanego Pogotowia Akcji Specjalnej (PAS), którym dowodził Bury (Romuald Rajs). Oddział składał się z akowców, którzy przyszli na Białostocczyznę z Wileńszczyzny, a także miejscowych Polaków. (...)Zapisałem te słowa 17 kwietnia 1990 roku w Zaniach, na białoruskiej wysepce w Rzeczypospolitej Polskiej. Ja nie czuję nienawiści do Polaków.

Wkrótce oddział dotarł do wsi Szpaki. Historia się powtórzyła. Tym razem zamordowano 5 osób, 4 zostały postrzelone, dwie wkrótce zmarły od ran. Spalona została też wieś Końcowizna. Na swoim sumieniu żołnierze "Burego" mają też gwałt, a jedna z broniących się kobiet została zastrzelona. Służby bezpieczeństwa złapały Rajsa. W październiku 1949 roku został skazany przez polski sąd na karę śmierci za zbrodnie popełnione na ludności cywilnej. Obrońcy Burego tłumaczą, że to nie on dowodził akcjami. Usiłują przerzucić winę na pomordowanych, że kolaborowali z komunistycznymi władzami. W śledztwie Instytutu Pamięci Narodowego zakończonym w 2005 roku, stwierdzono, iż "doszło do zbrodni przeciw ludzkości o znamionach ludobójstwa". Drugi element definicji pojawił się, ponieważ rozkazy jasno mówiły o mordowaniu wyłącznie ludności białoruskiej. Winą za zbrodnię IPN obarczył Rajsa.
Nie chcą marszu pod cerkwią. "To prowokacja"
Tymczasem w ubiegłym roku narodowcy zorganizowali w Hajnówce marsz imienia "Burego". Prezydent Andrzej Duda objął wówczas marsz swoim patronatem. Oburzył mieszkańców Hajnówki i okolic. W tym roku jej władze jednoznacznie sprzeciwiły się marszowi. Oskarżają nawet narodowców o prowokację.
– My nie zabraniamy im maszerować, ale sprzeciwiamy się trasie przemarszu. Przebiegać będzie koło cerkwi, w której będzie odbywała się msza i modlitwa o przebaczenie win. Wyraźnie ktoś celowo zaplanował marsz w tym samym czasie i w tym miejscu, aby skłócić społeczność. Po obu stronach nie brakuje radykalnych elementów, dlatego nie chcemy tak zorganizowanego marszu – Jakub Ostapczuk tłumaczy decyzję władz Hajnówki.
Narodowcy odgrażają się, że i tak przejdą ulicami miasteczka. W ubiegłym roku na marsz przyjechało około 200 osób. Głównie spoza Hajnówki. Tego dnia Ostapczuk nie wychodził na ulice miasteczka. – Byli hałaśliwi. Miejscowi stanowi 20 procent uczestników. Ci, których znam, to ludzie ze środowiska kibolskiego, jeden z nich oskarżony jest o posiadanie narkotyków – opowiada Ostapczuk. Dla nich "Bury" jest bohaterem. Profesor Eugeniusz Mironowicz, historyk z Białegostoku wciąż nie może nadziwić się gloryfikacji żołnierzy wyklętych. – Sama nazwa "wyklęci" jest mało trafna. Natomiast wrzucanie wszystkich członków podziemia do jednego worka szkodzi tylko tym prawdziwym bohaterom. Trzeba też zauważać, że po wojnie niektórzy za karabin sięgali dla uzyskania prywatnych celów. Gloryfikowanie jest drogą donikąd – komentuje Mironowicz.

Napisz do autora: wlodzimierz.szczepanski@natemat.pl