Wielkieś mi uczynił pustki w newsach moich, mój drogi Witoldzie, tym zniknieniem swoim! – tą genderowo-internetową przeróbką Kochanowskiego już wkrótce będzie można ze łzami w oczach pożegnać ministra Waszczykowskiego. Kamikadze polskiej dyplomacji pojechał do Brukseli z niewykonalną misją: namówienia 27 z 28 państw UE, by na stanowisko szefa Rady Europejskiej poparły Saryusza-Wolskiego. Gdy mu się nie uda, a na 100 proc. mu się nie uda, jego pozycja jako szefa MSZ może się zachwiać. A Saryusza-Wolskiego jakoś nagrodzić trzeba.
Wegetarianie i cykliści już chlipią po kątach, a San Escobar przygotowuje się do opuszczenia flagi do połowy masztu. Choć oficjalnie nic jeszcze nie wiadomo, a Saryusz-Wolski zarzeka się, że jest kandydatem PiS-u za darmo (ekhem!), dni Waszczykowskiego są policzone. Co gorsza, przedtem minister rządu PiS doświadcza finalnego przeczołgania: musi zachwalać i promować byłego członka Platformy, który bardzo możliwe, że odbierze mu pracę. Poseł Jarosław Kaczyński może i jest ludzkim panem, ale jak powszechnie wiadomo, łaska pańska jeździ na pstrym koniu.
A miało być tak pięknie. Odzyskiwanie kolan, wstawanie z godności, czy jakoś tak. Ale wtedy do powyborczego raju wkradł się wąż, który skusił Witolda, do zerwania owocu z drzewa Komisji Weneckiej, która - szok i niedowierzanie! - uznała, że Trybunał Konstytucyjny jest jednak Polsce potrzebny, choć minister już nie chciał drążyć. Wszystkie późniejsze cierpienia Waszczykowskiego to następstwo tego jednego, fałszywego kroku. Od tego momentu jego los był już przypieczętowany.
Pierwsze ostrzeżenie, subtelne niczym muzyka w "Szczękach", pojawiło się, gdy wystąpienia Waszczykowskiego w Sejmie, na którym przedstawił swoją wizję polityki zagranicznej, nie zaszczycił swoją obecnością poseł Kaczyński. Sala sejmowa, już i tak pusta, stała się jeszcze mniej przyjaznym miejscem.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu nikt nie usłyszał, że jeszcze na początku 2016 r. ten Steve Jobs polskiej polityki zagranicznej widział naszego najważniejszego partnera w Londynie. Gdyby nie to, że później napisał na Twitterze, że "premier Szydło realnie oddaliła perspektywę Brexitu", pewnie nikt by tego nie zauważył.
Partii służył wiernie i wytrwale. Gdy było trzeba, zamykał oczy, by nie widzieć brzozy w Smoleńsku. W świetle fleszy mówił o "murzyńskości". Chętnie plótł bzdury o uchodźcach. Dbał o to, by kobietom nie zabrakło rozrywki - "niech się bawią", wzywał. I wszystko na nic. Teraz musi powtarzać jak mantrę, że Saryusz-Wolski najlepszym kandydatem jest.
I choć minister dyplomatycznie deklaruje, że po porażce w Brukseli nie poda się do dymisji, to zaniepokojeni fani polityka celnie zauważają, że jest jeszcze jedna opcja: może zostać zdymisjonowany palcem prezesa. Waszczykowski zrobił swoje, Waszczykowski może odejść. Tak się nie godzi, ale tak bywa. Media już przygotowują pamiątkowe materiały, a ASZdziennik wreszcie może odetchnąć z ulgą. Panie ministrze, będziemy tęsknić!