Kiedy tydzień temu zmarł Chris Cornell za nic nie mogłeś przypomnieć sobie, w jakim grał zespole. Kilka dni później zasmuciła cię wiadomość o śmierci Zbigniewa Wodeckiego, choć prócz "Pszczółki Mai" nie kojarzysz jego utworów. Fanów disco polo uważasz za wieśniaków, nie traktujesz poważnie rekomendacji muzycznych od osób, które na Spotify słuchają Eda Sheerana, a gdy chcesz posłuchać sentymentalnych staroci z czasów liceum z trybu publicznego, przełączasz się na prywatny... Zgadza się?
O tym, jak pokochać country, przekonać się do jazzu, czy brodaci mężczyźni w czarnych koszulkach słuchają Dawida Podsiadło oraz od czego zależy i jak o nas świadczy nasz gust muzyczny, rozmawiam z Bartkiem Chacińskim, dziennikarzem, redaktorem działu kultura w "Polityce", autorem bloga o muzyce "Polifonia".
Dlaczego nie mogę podejrzeć na Spotify czego ostatnio pan słuchał?
A dlaczego chciałaby pani mnie podglądać?
Myślę, że to niezła rekomendacja: jeśli czegoś słucha Chaciński, to znaczy, że musi to być dobre i fajne.
Proszę wejść na mojego bloga. Kopiuj-wklej czyjejś playlisty tylko dlatego, że ten ktoś wydaje nam się kompetentny często zawodzi.
Nie tylko kompetentny, przede wszystkim w dobrym guście.
To bardzo miłe, co pani mówi, mimo to serdecznie odradzam zaufanie do playlist. Przekonanie w stylu "pokaż mi swoją playlistę, a powiem ci kim jesteś i czy warto z tobą gadać" może być bardzo mylące.
Dlaczego?
Bo playlisty dziś są hybrydą autokreacji (słuchamy w streamingu, dzielimy się muzyką w mediach społecznościowych) oraz algorytmów, które nam podpowiadają czego słuchać, co z kolei powoduje, że nie zawsze sami wybieramy swoją muzykę. Dla jednych słowa z piosenki Pidżamy Porno "nigdy nie pokocham dziewczyny, która słucha disco polo" są boleśnie prawdziwe, dla innych wręcz przeciwnie.
Osobiście uważam fanów Marii Peszek za tandeciarzy.
To właśnie z jednym z nich pani rozmawia (śmiech). No dobrze, może nie fanem, ale podoba mi się bardzo przynajmniej jeden album Marii.
O rety, zaraz mi pan powie, że słucha pan country.
A pani nie?
Nie, tylko nie country...
Też nie słucham, ale doceniam ten gatunek. Nie wierzę, gdy ktoś mówi, że słucha indie rocka i muzyki elektronicznej i za 20 lat będzie dokładnie tak samo. To niemożliwe.
Ale country?
Nie jesteśmy w stanie zapanować nad tym jak zareagujemy na dany gatunek, bo nie wiemy co nam się w życiu przytrafi. Widziała pani "Tajemnicę Brokeback Mountain"?
Tak.
Na końcu słychać tam "He Was a Friend of Mine", niezwykle poruszającą i piękną piosenkę, którą śpiewa Willie Nelson – w stylu klasycznego country.
Naprawdę? Widocznie niezbyt uważnie oglądałam ten film. Za to "La la land" przekonał mnie do dotąd dość męczącego jazzu.
To nie jest pani sama. "La la land" dla wielu stał się filmem-wytrychem, który otworzył ich na ten gatunek, przełamał niechęć mimo że pokazuje klasyczną jego twarz. Znam też wiele osób, które jazz pokochały na koncertach trafiając na nie przypadkiem. To muzyka, która powstaje tu i teraz, muzycy nie mają scenariusza, często wszystko jest improwizacją. Na żywo wciąga nawet najtwardszych oponentów.
Mam chrześniaczkę, która do pewnego momentu w swoim życiu interesowała się tańcem, zatem wszystko wokół niej było w stylu "Tańca z gwiazdami" – dużo różu, sukienki, dziewczęcość w czystej postaci. Widywaliśmy się co roku na jej urodzinach i obserwowałem jej rozwój, ale były to zmiany w granicach konkretnej stylistyki. Aż w wieku 12. czy 13. lat, kiedy przyjechałem do niej znów po około rocznej przerwie zobaczyłem dziewczynę od góry do dołu ubraną na czarno, która ma gitarę i uczy się na niej grać utwory heavymetalowe. To była zmiana gwałtowna, ale naturalna – po prostu coś przytrafiło się w jej życiu takiego, że poczuła heavy metal całą sobą.
Czyli gdybym z przejęciem obejrzała "Tajemnicę Brokeback Mountain", a ostatnia scena zrobiłaby na mnie duże wrażenie w sensie emocjonalnym, mogłabym polubić country?
Dokładnie. Zmiana gustu pod wpływem jednorazowego przeżycia w dorosłości jest równie naturalnym procesem, co u nastolatków. Występuje rzadziej, ale jednak. Fakt, że jesteśmy dojrzali nie oznacza, że proces kształtowania gustu muzycznego się zakończył.
Nawiązując do "La la land" i współczesnych interpretacji klasyki – kilka miesięcy temu rozmawiałam z Pawłem Goźlińskim [red. nacz. Magazynu "Książki" – przyp. red.] o tym po co dziś mielibyśmy czytać literackie arcydzieła sprzed dekad. Powiedział mi wówczas, że każde pokolenie potrzebuje "swoich" biografii wielkich artystów i nowych tłumaczeń arcydzieł literatury, by je zrozumieć.
Dobre porównanie – my, by doceniać muzykę i polubić znienawidzone gatunki czy stare utwory, również potrzebujemy coverów czy filmów takich jak "La la land". Czytałem swego czasu badania naukowe gdańskich psychologów muzyki, którzy potwierdzili, że gatunkami, które najbardziej dzielą społeczeństwo są disco polo, country, jazz, heavy metal i muzyka klasyczna. Z nich wszystkich chyba tylko disco polo nie doczekało się przekonującego utworu lub filmu, który by zdjął z niego tabu i odkleił etykietę muzyki dla wieśniaków.
Jak pan myśli, dlaczego?
Trudno jest w tej muzyce znaleźć jakiekolwiek formy sztuki.
W porządku, ale trafiają się piosenki naprawdę dobrze napisane, których trudno nie lubić, np. "Ona tańczy dla mnie". Nie powie Pan, że to zły utwór?
Nie przeczę, pod warunkiem, że zagra się go zupełnie inaczej. Lepiej niż oryginał brzmiał CeZik, jeszcze lepiej – Amanda Palmer z Gabą Kulką na koncercie. Koktajlowe wersje typu unplugged z gitarą akustyczną bywają tak czarujące, że ze wszystkiego da się zrobić coś fajnego. Nie słucham disco polo, bo drażnią mnie podstawowe cechy tej muzyki, np. ten nieszczęsny keyboard w każdym utworze... Albo fakt, że większość wokalistów nie potrafi śpiewać inaczej niż wypracowaną przez lata grania na weselach nieznośną manierą.
To mamy podwójny coming out – pan się przyznał do country, a ja do disco polo. Zapewne nasi znajomi, którzy nie śledzą naszych muzycznych wyborów nie podejrzewaliby nas o to, bo nie wyglądamy na amatorów tych gatunków (śmiech).
Może tak być.
Właściwie dlaczego tak jest, że rosły facet z brodą w czarnej koszulce, który robi groźne miny, a na uszach ma słuchawki niemal na pewno słucha czegoś w stylu Black Sabbath aniżeli Dawida Podsiadło?
Myślę, że tym brodatym mężczyznom czy modnie ubranym fanom zespołu The Dumplings wydaje się, że każdy z nich jest inny i tylko ludzie, którzy patrzą na nich z zewnątrz widzą np. aktualną kolekcję w H&M albo subkulturowe spuścizny.
Z pewnością wpływ na to, jak wyglądają fani danego gatunku muzyki, mają wokaliści kultowych zespołów. Jest tak, ponieważ robią muzykę, z którą się utożsamiamy. Czujemy, że z twórcą łączy nas niewidzialna więź, że nadajemy na tych samych falach. Traktujemy ich w duchu jak przyjaciół, powierników sekretów lub ludzi, którzy łączą z nami te same doświadczenia emocjonalne. Uwielbiamy ich, czujemy się częścią ich twórczości, więc i wyglądać zaczynamy podobnie. Wokół każdego gatunku muzycznego tą drogą uformowała się już na przestrzeni lat jakaś stylistyka, dlatego, kiedy zaczynamy odnajdywać się w danej muzyce, nawet nie znając wokalisty, który zapoczątkował ten styl, dostajemy go jakby w pakiecie. Stąd gotowe "paczki", takie jak techno – dres, disco polo – białe kozaczki, metal – czarne koszulki i długie włosy...
Florence And The Machine i wianki z żywych kwiatów plus cekiny...
Dokładnie. Choć teraz "kupowanie" muzyki wraz z ubiorem nie jest tak powszechne i nasilone jak kiedyś. Dziś subkultury, które miały swoją muzykę, strój, slang i wiele innych cech przeżywają kryzys i rozbicie. Pozostało po nich porządkowanie świata na zasadzie łączenia gatunku ze stylem. Oczywiście nie brakuje od tych zasad wyjątków.
Czyli istnieje jakiś brodacz w czarnej koszulce, który słucha Florence?
Na pewno. Tylko być może publicznie się do tego nie przyzna.
W ASZ Dzienniku całkiem niedawno pojawił się news pt. "Dramat 28-latka. Od godziny słucha Eda Sheerana, zapomniał włączyć tryb prywatny na Spotify" oraz, też ASZ Dziennik: "Moralny kac fana Radiohead. Wczoraj na juwenaliach go poniosło i dobrze się bawił na Happysad". Wygląda na to, że dużo jest prawdy w tych ironicznych i prześmiewczych żartach ASZ-a.
Tak, zaskakująco dużo... To nawet dość klasyczne przykłady. Przebija się przez nie jasny przekaz: obciachem jest słuchać tego, czego słuchają dzieciaki. A w przypadku brodacza – obciachem jest słuchanie Florence, bo to muzyka raczej dla młodych dziewczyn.
Fakt, nie włączyłabym w trybie publicznym Happysad, choć ich muzyka była ścieżką dźwiękową moich miłosnych rozstań i powrotów w czasach liceum.
Niektórzy wstydzą się przyznać do tego, że byli fanami metalu. Parę lat temu ktoś założył stronę "byłem nastoletnim metalowcem", która zdejmowała wstydliwe tabu z tego, co utożsamia się stereotypowo z okresem niedojrzałości życiowej, zapuszczania włosów, przechodzenia przez gniewny okres itd. zamieniała ten fakt w żart. Chodziło o to, by przesłać swoje zdjęcie z czasów metalowej pasji i obecnie, jednocześnie zachęcając obecnych biznesmenów i urzędników do coming outu. Wyszło zabawnie. Ale metal był wtedy modny, wszyscy, którzy dorastali w czasach "czarnego albumu" Metalliki, znali go i miał on wpływ na kształtowanie ich gustu muzycznego.
Dziś zdaje się już tak nie jest?
Zdecydowanie nie. Teraz, gdy pojawia się nowy album, a krytycy nazwą go przełomowym w swoim gatunku, i tak nie dociera on do wszystkich.
To paradoks – teraz mamy znacznie lepszy dostęp do informacji i muzyki niż w czasach "czarnego albumu" Metalliki.
Od zawsze wspólne słuchanie muzyki miało ogromny wpływ na nasze gusta muzyczne, ale niestety jest to kolejna rzecz, która się zmieniła na przestrzeni ostatnich 20 lat. Nie jest już tak jak kiedyś, że przychodziło się do kumpla, żeby razem przesłuchać nową płytę jakiegoś wykonawcy. Playlista jest osobista i często dostępna tylko w naszych prywatnych słuchawkach, które zawsze mamy w kieszeni. Festiwale i koncerty są jednorazowymi wyjątkami, dlatego myślę, że ich rola w kształtowaniu gustów muzycznych ich uczestników jest nie do przecenienia. Powinniśmy pielęgnować sytuacje, w których jest okazja, by skomentować muzykę. Jednak jako pierwsza ma na nas wpływ rodzina.
Słyszałam o przypadku dziewczyny, skrzypaczki z rodziny muzycznej, która brzydzi się ludźmi nie uznającymi muzyki klasycznej i nie potrafiącymi odróżnić dźwięków.
Skrajny przypadek, ale uzasadniony. Dziecko, które wychowuje się wśród muzyków traktujących dźwięki śmiertelnie serio dorasta w świecie silnie zdefiniowanym. Dla takich osób muzyka to wartość stojąca znacznie wyżej w hierarchii niż dla reszty społeczeństwa, dlatego wspomniana przez panią młoda skrzypaczka prawdopodobnie przyjaciół i miłość odnajdzie pewnie tylko w środowisku, w którym muzyka jest tak samo ważna jak dla niej.
Zdaje się, że równie dużym obciachem, co muzyka nastolatków, jest dziś słuchanie utworów mainstreamowych. Dziś ten, kto wrzuca na tablicę piosenkę, która premierę miała kilka miesięcy temu i wszyscy zdążyli się nią 10 razy zachwycić, jest muzycznym lamusem. A jeszcze gorzej traktowani są ci, którzy publicznie słuchają współczesnych radiowych hitów.
Rzeczywiście, w powszechnym przekonaniu tego, co jest aktualnie na topie słuchają tylko ludzie, którzy nie są w stanie znaleźć w sieci niczego więcej (tu znów obrywa się nieszczęśnikowi, Edowi Sheeranowi). Dlatego jeśli chcemy wyjść na ambitnych muzycznie i zaangażowanych lepiej byśmy szukali wśród nieznanych utworów i tego, co jest naprawdę nowe.
Wychodzi na to, że chcemy być hipsterami, z których sami dziś się ironicznie podśmiewamy. Kilka miesięcy temu powiedział mi pan w rozmowie o subkulturach, że rdzenny ruch hipsterski był ruchem ucieczkowym od mainstreamu.
Tak, jednak warto zauważyć, że mainstream w dobie internetu się przedefiniował. Liczniki odsłuchań z wszelkich serwisów muzycznych to statystyczny świat sam w sobie, opiera się na innym rodzaju słuchania i specyficznej, młodszej niż średnia grupie słuchaczy. Problem polega na tym, że ranking najbardziej popularnych utworów z tych serwisów nadal nie jest tym, co najczęściej kupujemy na płytach, a często nie jest nawet tym, co leci w radio!
Wydawałoby się, że nie ma na świecie ludzi, którzy nie słyszeliby np. o Adele... A ja takich osób znam kilka.
Właśnie. Może pani nazwać te osoby ignorantami, ale nie będzie to sprawiedliwe. Głównym winnym zniknięcia mainstreamu, rozumianego jako piosenki najpopularniejsze i najbardziej lubiane, nie jest sam internet, lecz wspomniany już algorytm, jakim posługują się wszystkie aplikacje, strony, czy serwisy. Kiedy podsuwa nam się tylko to, co może nam się potencjalnie spodobać, możemy nigdy nie wyjść z niszy, a mainstreamowe seriale, filmy czy utwory poznawać przypadkiem, bez świadomości ich popularności. I nie ma jednego programu telewizyjnego z muzyką, jak kiedyś MTV, ani też jednego radia, jak kiedyś Trójka, którego słuchaliby prawie wszyscy.
Algorytmy mają nam pomagać rozwijać się w "naszym" kierunku, teoretycznie mają nam pomóc nie błądzić. Tymczasem, aby mogły spełniać swoją rolę powinny czytać w naszych myślach, a to oczywiście nierealne. Wciąż spotykam się z automatycznymi rekomendacjami filmów czy seriali, które zupełnie mi się nie podobają, a to dlatego, że kiedyś obejrzałem coś podobnego przypadkiem, co również mi się nie podobało... i tak w kółko. Algorytmy mogą więc pokazać nam rzeczy naprawdę fajne i nieznane, ale mogą też nam utrudnić życie.
To stąd poczucie tkwienia w miejscu, znudzenie playlistą kreowaną przez YouTube i wrażenie, że nic nowego, ciekawego się w muzyce nie dzieje...
Być może! Smutne i przerażające jest również to, że algorytmy są przed nami ukrywane. Nie wiemy, co dokładnie wpływa na to, że akurat taki, a nie inny świat oglądamy na Facebooku. Z pewnością jest w tym sporo komercyjnych zabiegów, przez co po czasie tracimy orientację, czy to, co widzimy, jest wciąż w naszym guście, czy to już reklama. Ta cienka granica wchodzenia do naszej świadomości powoduje, że zaczynają nam się te dwie sprawy mieszać i coraz łatwiej jest nam wmówić, że ten konkretny utwór czy cokolwiek innego nam się naprawdę podoba.
A nie wydaje się panu, że z biegiem lat gust muzyczny po prostu się liberalizuje? I że być może wspomniana młoda skrzypaczka kiedyś nabierze dystansu do swoich przekonań? Znam z autopsji poczucie pogardy dla uczestników festiwali muzycznych, którzy przyjechali się upić i potańczyć, zamiast delektować muzyką. Znam też poczucie wstydu fana Radiohead z przytoczonego nagłówka z ASZ Dziennika. Myślałam tymi kategoriami jeszcze kilka lat temu. A dziś zdarza mi się słuchać Justina Biebera...
Myślę, że tak – gust się liberalizuje, może bardziej poszerza, przynajmniej do pewnego momentu. aczkolwiek jest mi ciężko utożsamić się z tym zjawiskiem, ponieważ słucham muzyki zawodowo, jestem wszystkożerny, bo muszę być. Jednak to o czym pani mówi bardziej związałbym w pierwszej kolejności z dojrzewaniem, a nie uniwersalną wyabstrahowaną zasadą dotyczącą zachowania gustu muzycznego na przestrzeni lat. Jako dorośli, doświadczeni ludzie wiemy, że etykietowanie na zasadzie "jesteś gorszy, bo słuchasz disco polo" jest mocno na wyrost.
Dziękuję. I biję się w pierś – rzeczywiście nie pomyślałabym 10 lat temu, że będę tolerować Biebera i Zenka Martyniuka.
Nie ma za co. W młodości lubimy poszukiwać siebie w słowach, interpretować, rozmyślać i kształtować się w ten sposób, dlatego traktujemy to, czego słuchamy bardzo poważnie. Jeśli ktoś nie podziela naszych emocji i wrażeń, mamy prawo czuć się urażeni, czy niezrozumiani. Wierzę, że kategoryzowanie ludzi na podstawie playlisty mija z wiekiem, że stajemy się po prostu mądrzejsi.
Czyli Ed Sheeran staje się negatywnym punktem odniesienia, podobnie jak Happysad, bo chcemy kreować się na dojrzałych, a wstydząc się słuchania tych zespołów dajemy świadectwo czegoś dokładnie odwrotnego?
Tak, kiedy jesteśmy starsi i bardziej stabilni emocjonalnie to, co kiedyś wydawało nam się wzruszające, dziś może jawić się jako tandetne i ckliwe. To, w jakim jesteśmy nastroju i stanie emocjonalnym podczas słuchania muzyki bywa decydujące o tym, jak ją odbieramy. Dlatego mimo wszelkich tabu w muzyce, na starość piosenki z młodości nas po prostu wzruszają, a czasem nawet wracają w formie modnego oldskulu. Tak się stało np. z wyśmiewanym przez nas w liceum Modern Talking.
To również się zmieniło – dziś nie wypada słuchać muzyki dla nastolatków, a kiedyś nie wypadało słuchać tego, czego słuchali nasi "starzy". Można było bez obciachu sięgać po hity naszych dziadków stylizując się w ten sposób na bycie retro czy też manifestując umiejętność docenienia klasyki, ale na piosenki z młodości naszych rodziców wypadało przewracać oczami jako na sztywniackie relikty. To może wydawać się mało poważnym wnioskiem, ale prawda jest taka, że do niedawna zmiany na rynku muzycznym były dyktowane właśnie tą tendencją – każde nowe pokolenie musiało mieć coś nowego, coś, co odróżni je od pokolenia swoich rodziców.
Na utwory Zbyszka Wodeckiego też przewracało się oczami? Pytam, bo wydaje mi się, że o ile Krzysztof Krawczyk czy Czerwone Gitary były rzeczywiście powodem do wstydu przed znajomymi, kiedy słychać było ich piosenki zza ściany w pokoju rodziców, o tyle Zbigniew Wodecki był artystą, który łamał tę zasadę i był muzykiem wszystkich pokoleń?
Sam przewracałem oczami, kiedy musiałem po raz kolejny słuchać tej samej piosenki Wodeckiego w sztywnej formule telewizyjnego „Koncertu życzeń”. A zarazem długo nie znałem jego debiutanckiej płyty, którą przez ostatnie lata grywał z grupą Mitch & Mitch, nie doceniałem go, uważając, że to archaiczna formuła, a potem – jak przy wielu wykonawcach – uświadomiłem sobie rozmiary pomyłki. Ale mogłem kiedyś kontestować ten styl, a teraz i tak – na zasadzie doświadczenia pokoleniowego – żal mi było nawet „Chałup” i wzruszały mnie płaczące pszczółki Maje wywieszane na profilach znajomych.
Tydzień temu zmarł Chris Cornell, idol młodości mojego pokolenia. Wielu moich rówieśników zareagowało myślą: "o rety, nie przypuszczałem, że to możliwe". Mamy jego płyty, ale nie słuchamy codziennie, traktujemy je po prostu jak stały element naszego życia ulokowany gdzieś w przeszłości i nagle okazuje się, że w rzeczywistości przestaje on istnieć. Że ta przeszłość się dopełniła i nie ma kontynuacji ani powrotu. Śmierć artysty powoduje, że zderzamy się z upływającym czasem i tym, co przez ten czas się w nas zmieniło. Słuchanie Chrisa Cornella było doświadczeniem pokoleniowym, które nas definiowało i odróżniało od poprzedniego pokolenia. Grunge'u słuchali wszyscy, ale nie nasi rodzice.
Dziś większość nastolatków, choć ma w nosie płyty – nie zbiera, nie uznaje ich za cenne, fajne przedmioty, to sięga po muzykę swoich rodziców często i bez wstydu. Co więcej, obserwuję, że dziś nastolatkowie chodzą z rodzicami na koncerty. To powoduje, że stali się równi jako słuchacze. Mają ten sam dostęp do muzyki i nie obowiązuje ich tabu, które obowiązywało nas, więc w konsekwencji wiedzą o muzyce więcej niż my za młodu.
Nie jestem przekonana... Jakiś czas temu jeden z dziennikarzy naTemat zrobił sondę z kamerą. Krążył po warszawskiej patelni, zaczepiał ludzi w wieku licealnym i zadawał im pytanie kogo widzą na zdjęciu – miał wydrukowane wizerunki Kasi Nosowskiej, Muńka Staszczyka, Kazika itd. Chyba nie muszę dodawać, że niemal nikomu nie udało się rozpoznać tych postaci?
Nie dziwi mnie to, ale nie jestem pewien czy to wina tabu wokół muzyki swoich rodziców. Myślę, że chodzi o fakt, że wymienieni artyści nie przystają muzycznie do współczesnych, młodych wykonawców. Współcześni nastolatkowie posługują się językiem angielskim, są zglobalizowani jeśli chodzi o wiedzę o muzyce, wydarzenia, trendy. A zatem polskie utwory porównują do zagranicznych automatycznie. Wyraźnie widać, które przystają do twórczości zagranicznego top, a które nie – wydaje mi się, że młodzi doceniają u Brodki to, że jest porównywalna. Tego samego nie można powiedzieć np. o starszej muzyce T.Love.
W latach 80. i 90. znajomość języka angielskiego nie była powszechna, a kultura z zagranicy była najpierw trudno dostępna, a potem przez nas nierozumiana. Nie oglądaliśmy zagranicznych filmów i seriali, nie mieliśmy narzędzi, by rozszyfrować kod kulturowy, zatem trudniej było nam odbierać tę muzykę jak własną. Z punkowych haseł, które zrodziły się na fundamentach kryzysu brytyjskiej klasy robotniczej wybraliśmy tylko "no future", bo mogliśmy je w dosłownym tłumaczeniu odnieść do naszych realiów. To wszystko.
Nasza współczesna playlista nie zna barw, ani barier, a współcześni nastolatkowie, ponieważ zbierają informacje z całego świata, o wiele łatwiej wejdą w dyskusję na temat tego czy Kanye West się skończył lub czy lepszą wokalistką jest Adele czy Beyonce, niż będą mieli cokolwiek do powiedzenia o muzyce Maryli Rodowicz. Bardziej "ich" jest Justin Timberlake niż Kayah, to zrozumiałe.
Zasada oporu przed sięganiem po to, co stworzone zostało dla nastolatków zdaje się nie działa w przypadku filmów i seriali. Niedawno Netflix wypuścił serial "13 powodów" stricte dla nastolatków i jakoś my, dorośli, nie czujemy się skompromitowani w obliczu faktu, że go obejrzeliśmy.
Proszę zwrócić uwagę, jaka w tym serialu jest muzyka.
Lata 80.
Właśnie, czyli to serial dla nastolatków i opowiadający o nich, jednak podlany dużą dawką sentymentu dla ich rodziców, być może dlatego, że w ten sposób przed ekranem zostaną i jedni, i drudzy.
Dlaczego to akurat ten okres dla muzyki jest taki ważny?
Lata 80. były ostatnią w stu procentach telewizyjną, przedinternetową epoką, która była mocno zdefiniowana i opowiedziana wspólnym doświadczeniem. Nie wymykała się spod kontroli, tak jak to dzieje się teraz za sprawą internetu. Jeśli zapytalibyśmy setkę osób w podobnym wieku, jak wyglądała muzyka w latach 80. to 99 z nich odpowiedziałaby to samo. Gdybyśmy ten eksperyment próbowali przeprowadzić pytając o lata 90., ze zgodnością odpowiedzi będzie gorzej, a jeśli za 20 lat przeprowadzimy ten eksperyment i zapytamy o lata 2000, odpowiedzi być może całkiem się "rozejdą". Od końca lat 90. muzyka jest otwartym tyglem, nie zdarzyło się w niej wiele rzeczy, które mogłyby uwspólnić uczucia wszystkich ludzi. Przez to, że od 20 lat mamy dostęp do wszystkich piosenek świata, coraz trudniej powiedzieć nawet, czy istnieje coś takiego jak muzyka współczesna. Dlatego lata 80. są fascynującym punktem odniesienia.
Serial "13 powodów" jest dla mnie fenomenem, bo opowiada o współczesnej młodzieży przesuwając cały kod kulturowy do lat 80. To się powinno ze sobą kłócić, a gra, i to fantastycznie, choć fabularnie jest mocno teenage'owy. Nie do pomyślenia, że współczesny nastolatek, którego życie kręci się wokół smartfona i portali społecznościowych mógłby się tak efektownie umartwiać przy Joy Division. A jednak! (śmiech).
W takim razie "Stranger Things" jest ekstremalnym przypadkiem bazowania na sentymencie i dorobku tamtych czasów.
W "Stranger Things" twórcy poszli o krok dalej, bo nie tylko za pomocą stylistyki i muzyki przenieśli widzów w lata 80., ale też odnieśli się do specyfiki kina tamtych czasów. I dzięki temu odnieśli gigantyczny sukces.
Innym bardzo ciekawym eksperymentem Netflixa jest czwarty odcinek trzeciego sezonu serialu "Black Mirror" zatytułowany „San Junipero”. Opowiada o tym, że życie ludzkie można wydłużyć poprzez wtłoczenie nas w którąś z poprzednich epok. Możemy żyć w świecie, który jest zbudowany specjalnie dla naszego dogasającego umysłu. To, jak wyglądają te światy, jest przenośnią naszych pragnień – znaczące jest, że nikt nie chce żyć tu i teraz, wszyscy wybierają którąś z wcześniejszych epok. Chcemy albo wracać do lat młodości, albo do czasów, w których najbardziej odczuwało się doświadczenia zbiorowe w kulturze, czyli np. lat 80.
Jak Pan myśli, do czego będą wracać ludzie, którzy młodość przeżywają teraz?
Myślę, że wyłącznie do "swoich piosenek", czyli utworów, które zamknęły w sobie lata ich młodości, ale niekoniecznie powstały wtedy, gdy ich słuchali. Oglądałem jakiś czas temu animację Disneya "W głowie się nie mieści". Główne role grają w niej postaci, które są emocjami jednej dorastającej dziewczynki. Są w tym filmie sceny, które rozgrywają się w magazynach obrazujących pamięć długotrwałą. Od razu pomyślałem – tam powinien być również magazyn piosenek. To jest syndrom, który ktoś kiedyś nazwał "kochanie, grają naszą piosenkę". Leonard Cohen powiedział, że piosenka jest formą sztuki, którą my wypełniamy znaczeniem. Na odbiór muzyki wpływa wszystko – miejsce, w jakim jej słuchamy, towarzystwo i to, jakie uczucie w nas ono wzbudza. Piosenka jest dobra, gdy nie jest zamkniętą historią, tak jak literatura, skończoną i spuentowaną. To my jesteśmy bohaterami piosenek, których słuchamy. Jeśli interpretujemy je poprzez pryzmat własnych wrażeń, uczuć, przeżyć, dany utwór już na zawsze będzie tym, co w nim odnaleźliśmy, kiedy usłyszeliśmy go pierwszy raz. Uważam, że każdy z nas ma magazyn piosenek o niezwykłej archiwalnej wartości. To piosenki, które zaklinają w sobie nie tylko moment, ale też ładunek emocji. Dzięki dźwiękom można je przywołać w każdej chwili, nawet po kilkudziesięciu latach. Warto powiększać ten magazyn!