Rzadko zdarza się, żeby samochód można było polecić z tak wielu różnych przyczyn. I to często niepowiązanych ze sobą. Bo niezależnie od tego, czy po prostu chcesz siedzieć w aucie wysoko, mieć pakowne cztery kółka, masz dużą rodzinę czy po prostu chcesz wywołać zazdrość sąsiadów – to może być samochód dla ciebie.
Hyundai Grand Santa Fe zgodnie z nazwą jest naprawdę "grand". Prawie pięć metrów długości. To wielka, ponad dwutonowa maszyna, z którą nie ma żartów. I która tak naprawdę nie ma zbyt dużej konkurencji.
Po prostu wielki
Koreańczyk jest nieco większy od Skody Kodiaq, a mniejszy od Audi Q7 – które oczywiście jest nieporównywalnie droższe. Testowany przez nas niedawno Peugeot 5008, choć niby też siedmiomiejscowy, też jest sporo mniejszy.
W praktyce tak naprawdę koreański rodzinny SUV nie ma więc większej konkurencji. Nie oznacza to jednak, że projektanci nie przyłożyli się do swojej pracy z braku rywalizacji. To naprawdę udany samochód i ciężko wyobrazić sobie lepiej wydane ćwierć miliona (mniej więcej tyle kosztuje najbogatsza wersja wyposażeniowa i to ona jest najbardziej godna uwagi) na samochód, jeśli potrzebujemy auta praktycznego i wielozadaniowego.
Już pierwszy rzut oka na samochód zdradza nam, czego możemy się spodziewać. Auto ma stosunkowo prostą, mało udziwnioną sylwetkę. Nie jest co prawda kanciaste, ale zdecydowanie wygląda jak typowy SUV, i to z tych największych. I co ciekawe, choć według mnie auto jest gigantyczne (bo się ledwo mieści na moim miejscu parkingowym w hali garażowej, co jest dla mnie najlepszym benchmarkiem), znajomi zgodnie powtarzali, że wcale nie wygląda na takie duże, jakie w rzeczywistości jest.
Co to oznacza? Mniej więcej tyle, że projektanci genialnie zaprojektowali to auto. Pamiętajmy bowiem, że mówimy o powiększonej wersji "standardowego" Santa Fe. Dodany trzeci rząd siedzeń łączy się ze znacznym przedłużeniem samochodu. Czasami taka operacja kończy się karykaturalnie, tutaj wyszło bardzo zgrabnie. "Buda" nie jest więc przerośnięta, a auto zyskuje na charakterze dzięki mocnym akcentom: wielkim felgom, LED-owym światłom czy ogromnemu grillowi.
Zmieści się wszystko
Zresztą "ogromny" i inne epitety świadczące o rozmiarach powinny tutaj się pojawiać wyjątkowo często. W środku bowiem można się naprawdę zdziwić, kiedy okazuje się, że w tym "wcale nie takim dużym" aucie mieści się sześć osób (może i siedem). Dwa fotele w pierwszym rzędzie, dwa w drugim i dwuosobowa kanapa na końcu. Można zamówić jeszcze wersję z trzyosobową kanapą w drugim rzędzie zamiast dwóch foteli. Auto jest tak obszerne, że... zabrakło mi odpowiednio szerokokątnego obiektywu, żeby ukazać jego ogrom. Dlatego wyjątkowo lepsze zdjęcia są te od Hyundaia, które dobrze pokazują przestrzeń w tym samochodzie. Ten jeden raz po lekturze strony producenta trudno zarzucić mu naginanie rzeczywistości.
W testowanej wersji podróż na miejscach w dwóch przednich rzędach to czysta przyjemność. Duże, skórzane (skóra naprawdę przyjemna w dotyku) fotele w trasie nie męczą, a relaksują. I tu dochodzimy do ważnego akcentu: w zasadzie nigdy nie poleciłbym nikomu skórzanej tapicerki w aucie. Ta w moim odczuciu w Polsce jest przyjemna przez jakieś dwa miesiące w roku, w kwietniu i w październiku. W pozostałych miesiącach albo jest gorąco, przez co skóra się nagrzewa i nie da się na niej usiąść, albo jest za zimno – i też nie da się usiąść. W Grand Santa Fe fotele mogą być jednak nie tylko ogrzewane, ale i wentylowane. I ta wentylacja, uwierzcie mi, działa naprawdę doskonale. Przetestowane w tegoroczne, majowe upały.
Wentylacja jest jednak dostępna tylko dla dwóch przednich foteli. W środkowym rzędzie można jeszcze je ogrzewać, a na końcu… No cóż, tam i tak najczęściej podróżują dzieci.
Właśnie, tylna kanapa. Jest dość niepozorna, w porównaniu z dwoma przednimi rzędami jest tam nawet lekko klaustrofobicznie. Z drugiej strony przewoziłem tam dorosłe osoby i przetrwały nawet trzygodzinną podróż, więc wspomniane dzieci sobie poradzą. Zwłaszcza, że mają tam własny panel do ustawiania klimatyzacji. Te wszystkie detale są szalenie istotne, kiedy przyjdzie nam ruszyć w drogę w sześć czy siedem osób.
W Grand Santa Fe cieszą także wykorzystane materiały. Są dość dobrej jakości i miłe w dotyku, choć ten charakterystyczny, koreański design po prostu trzeba lubić. Tym razem te specyficzne beżowe kolory, znane choćby z i10 czy Elantry, robią dość dobre wrażenie. Cudów oczywiście nie ma, a im dalej od kierowcy, tym więcej twardych plastików, ale wymusza to końcowa cena samochodu.
I w zasadzie jest tylko jeden problem z tą wielką przestrzenią. Kiedy rozłożymy ostatni rząd siedzeń i zaprosimy do auta sześć (lub siedem) osób, na wakacje pewnie nie pojedziemy. W takiej konfiguracji bagażnik jest bowiem... mikroskopijny. Z drugiej strony jeśli pojedziemy na przykład we dwójkę, hotel nie będzie potrzebny. Ostatni rząd składa się na płasko z podłogą, środkowy "prawie na płasko". W praktyce można tam położyć nawet materac i spać.
Poradzi sobie w każdych warunkach
W Grand Santa Fe oczywiście jedzie się wysoko. Z powodu dość wysoko poprowadzonej linii maski wielu kierowców będzie dodatkowo podnosić (pełna elektryka) swój fotel – robiłem tak choćby ja sam, choć wcale nie jestem niski. W efekcie rzadko zdarzał się na drodze samochód, którego kierowca siedział wyżej ode mnie. Tutaj oczywiście można zacząć rzucać żarciki o męskim ego, ale przecież wielu kierowców zwraca na to uwagę. Taka mała rzecz, a cieszy tylu z nas. Możliwość patrzenia z góry jest też cenna, ponieważ Grand Santa Fe na ulicach przyciąga zaskakująco dużo spojrzeń. Co najmniej jakby to był jakiś sportowy kabriolet. Dla mnie było to dość osobliwe, ale widać auto robi takie wrażenie.
I jedzie się nie tylko wysoko, ale i dość leniwie. Silnik wysokoprężny o pojemności 2.2 litra (innego nie kupicie) o mocy 200 koni powiedzmy sobie wprost – w aucie o tej masie nie powala. Do setki rozpędza się w dziesięć sekund, o przyspieszone bicie serca nie walczy również ospała, choć bardzo kulturalna, sześciobiegowa automatyczna przekładnia. Sytuację ratuje nieco duży moment obrotowy, dzięki czemu auto nawet z sześcioma pasażerami nie staje się nagle powolne jak tytułowy czołg, a przypomina go tylko wymiarami.
Ale mimo wszystko nie o takie emocje w tym aucie chodzi. Hyundai Grand Santa Fe przekonuje kierowcę do siebie komfortem. Dostojnością, z którą połyka kolejne kilometry trasy. To jeden z tych samochodów, w których się nie wściekasz, że jedziesz te dziesięć, dwadzieścia kilometrów na godzinę wolniej, niż byś chciał. Hyundai Grand Santa Fe prowokuje cię nie do weekendowego wypadu na działkę, a do podróży przez Syberię. No, trochę przesadziłem, ale widzę w tym aucie siebie w drodze np. w Alpy. Tutaj bardziej liczy się frajda z podróży, niż z kręcenia kierownicą. Choć w kwestii prowadzenia nic tutaj zarzucić nie można.
Układ kierowniczy jest bardzo sprawny, auto jest stabilne na dziurach i przy większych prędkościach (mimo wszystko można je rozwinąć), a także dość zwrotne. Co jest bardzo istotne w mieście, jak wam przyjdzie zaparkować pod galerią handlową. Swoje zrobi też zestaw czujników i rzut 360 stopni z kamer rozmieszczonych dookoła auta. Grand Santa Fe poradzi sobie też w "umiarkowanym" terenie. Szaleństw na żwirowni nie będzie, ale napęd na cztery koła i duży prześwit sprawiają, że samochód przejedzie po nawet najbardziej nierównych polnych drogach bez żadnego szwanku.
Nie rozczarowuje spalanie, choć nie zaskakuje też pozytywnie. W mieście trzeba liczyć się z tym, że samochód spali nawet jedenaście litrów oleju. W trasie przy przejeździe w sześć osób jest lepiej, ale te siedem-osiem litrów w zależności od tego, jak ciężką mamy nogę, trzeba założyć. Nie zapominajmy jednak, że mówimy o naprawdę potężnym aucie, które samo z siebie dużo waży, a co dopiero z pasażerami. Wizyty na stacjach benzynowych nie będą jednak codziennością, bo bak ma 71 litrów.
Lepiej wydać więcej
I jeśli już właśnie zbieracie się do salonu koreańskiego producenta, nie rezerwujcie sobie zbyt dużo wolnego czasu. Wybór będzie szybki, ponieważ Hyundai przewidział bowiem tylko dwie wersje wyposażeniowe, Executive oraz Platinum. Ta pierwsza obecnie kosztuje w cenniku promocyjnym 221 200 zł, a ta druga (prezentowana w teście) 251 200 zł.
I prawdę mówiąc, ta tańsza nie ma większego sensu. Różnica przy tym koszcie zakupu nie jest jakaś drastyczna, a dostajemy naprawdę dużo więcej: system bezkluczykowy, żaluzje tylnych szyb, adaptacyjne reflektory, wspominaną wentylacje foteli i inne bardzo przydatne gadżety. A to auto, które aż prosi się o wyposażenie w każdy bajer, którzy uprzyjemni podróż.
Natomiast w standardzie jest największe auto na ulicy, spojrzenia zazdrosnych sąsiadów i niemal nieograniczone możliwości podróżowania.