Bo chcę, bo mogę, bo mnie stać. Są auta, które aż to krzyczą. To jedno z nich. Też zachcesz mieć Mercedesa GLC43 AMG
Michał Mańkowski
23 czerwca 2017, 10:52·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 23 czerwca 2017, 10:52
Jeśli są trzy literki, które podnoszą ciśnienie mężczyznom, to bez wątpienia są nimi „AMG”. Tak wiele kryje się za tak niewielkim skrótem. To synonim luksusu, sportowego charakteru i świetnych osiągów. I na dobrą sprawę trudno powiedzieć, jaka powinna być na podium kolejność tych cech. AMG właśnie obchodzi swoje 50-lecie istnienia i tak się złożyło, że do naszej redakcji wpadł jeden z modeli sygnowanych tym brandem. Taki tam, 367-konny bydlak, który jest szybki, zły i wściekły: Mercedes GLC43 Coupe AMG.
Reklama.
Zakładam, że w ostatnich tygodniach widzieliście choć jeden telewizyjny blok reklamowy, więc prawie na pewno wpadła wam w oczy ta reklama. Gang najnowszych Mercedesów mknących po jakimś hangarze. To realizacja z okazji 50. urodzin AMG, która dziś należy już do wielkiego koncernu Mercedes-Benz i odpowiada za te najbardziej sportowe z Mercedesów. Ja osobiście AMG dzielę na cztery kategorie. Wizualna, gdy chcemy, by nasze auto chociaż wyglądało drapieżniej, ale niekoniecznie aż tak jeździło. To dostępny dla każdego modelu pakiet dodatków wizualnych wewnątrz i na zewnątrz auta. Kilkanaście tysięcy dopłaty daje nam chociaż przedsmak tego, na co musielibyśmy wydać kolejne kilkadziesiąt/kilkaset.
AMG „dla ludzi” – to akurat moje ulubione, bo auto jest podrasowane nie tylko od strony wizualnej, ale głównie tej jezdnej. To już na polskie standardy potwór gwarantujący wyjątkowe doznania, ale jednocześnie cały czas nadający się do normalnej, codziennej jazdy. Bo przecież numerem trzy jest standardowe AMG, czyli 500-600-konne modele, które – jak to kiedyś gdzieś trafnie przeczytałem – sprawiają, że ziemia się pod nimi trzęsie. I jeśli myśleliście, że mocniej być nie może, jest jeszcze AMG z dopiskiem S, z których nasze wrażenia możecie zobaczyć tutaj. Nad nimi wszystkimi jest jeszcze król AMG GT, ale to już zupełnie inna półka.
Na redakcyjny parking zajechało AMG z kategorii numer 2, czyli to szalone, ale jeszcze dające sobie radę w drodze z pracy do sklepu potem do przedszkola, a następnie do domu. Nieoczywiste jeszcze z jednego powodu. Otóż to przecież tak wielbiony przez polskich kierowców SUV, czyli auto, które raczej nie kojarzy się ze sportowymi osiągami. To dla mnie taki mercedesowski odpowiednik BMW X4 w wersji M40i, czyli na papierze niemal identycznej. Te dwa samochody są podobne nie tylko pod względem mocy, rozmiaru, ale i ogólnego wrażenia. I jeden i drugi to wyglądający groźnie, krzyczący wręcz „stać mnie” samochód do podkreślenia swojego statusu. GLC43 w wersji coupe, która sprawia, że jest jeszcze bardziej sportowy, to samochód dla kierowcy świadomego. Takich aut nie wybiera się przez przypadek.
Designersko jestem przez ten samochód kupiony. SUV w wersji coupe to egzotyczne, ale jakże udane połączenie. GLC ze swoją harmonijnie opadającą linią dachową z tyłu jest tego przykładem. Mimo swojej szerokiej solidnej postury, auto w ogóle nie jest ociężałe. Ta wersja coupe to swoją drogą dobry przykład tego, jak ten sam model z rodzinnego, nie tak emocjonującego zwykłego GLC może zmienić się w auto, które najzwyczajniej w świecie kusi i uwodzi. To duży ukłon w stronę wszystkich, którzy cenią rzeczy ładne.
W środku jest po… mercedeowskiemu. Nie mogłem się zachwycić wnętrzem tak, jak nadwoziem, bo całkiem niedawno wysiadłem z nowej Klasy E w kombi, gdzie luksus i nowinki technologiczne aż wylewały się przez szyby. To chyba najbardziej zaawansowany technologicznie Mercedes. A przynajmniej takim był podczas swojej premiery. Uwaga kierowcy bardzo szybko skupia się na naprawdę mięsistej i „pewnej” kierownicy. To kawał „koła”, które przypomina, że bądź co bądź jedziemy sporym autem. Z ciekawostek dla osób, które nie znają nowszych Mercedesów – biegi (oczywiście samochód to automat) zmienia się wajchą za kierownicą. Tam, gdzie zazwyczaj obsługujemy wycieraczki. Do tego rozwiązania człowiek się przyzwyczaja, ale pamiętam, że pierwszy raz chwilę zajęło mi zorientowanie się, gdzie to jest.
Wygodną, ale jednocześnie niestandardową, rzeczą jest zestaw przycisków do regulacji fotela. Tutaj znajduje się na drzwiach. Żeby było lepiej, guziki są ułożone tak jak nasz fotel, dzięki czemu dokładnie wiemy, którą część zaraz będziemy przesuwać. Docenią to ci, którzy klną pod nosem, gdy muszą wciskać rękę w szparę pomiędzy drzwiami a fotelem i regulować „na ślepo”. Standard wykonania wnętrza… nie zaskakuje – bardzo dobra jakość i sporo miejsca. I z tyłu, i w bagażniku.
Mercedes GLC43 Coupe nie tylko wygląda agresywnie, ale też tak jeździ. Operując gazem lepiej uważać, by przypadkiem nie omsknąć nogi, bo auto po chwili namysłu wręcz szarpiąc wyrywa się do przodu. Momentami było dla mnie nawet zbyt bardzo wyrywne i „skaczące”, ale wtedy przypomniałem sobie, że przecież do wyboru jest pięć trybów jazdy. Wrzucenie tego podstawowego pozwala na bardziej komfortową miejską jazdę, jednocześnie dając możliwość ogrania na światłach większości aut (4,9s do setki). 3-litrowy silnik o mocy 367 koni mechanicznych współgra z 9-stopniową automatyczną skrzynią biegów.
W trybach sportowych biegi przeciąga do granic możliwości, jednocześnie dając koncert z wydechu i spod maski. Jest głośno i potężnie. Licz się jednak z tym, że poza słyszeniem, tę potęgę też poczujesz na sobie. Auto podczas tych zrywów w trybie sportowym trochę traci ze swojego komfortu. Poza serią systemów wspomagających o bezpieczeństwo dba też napęd na cztery koła. Auto mimo swoich rozmiarów klei się do asfaltu, w żadnym momencie nie tworząc wrażenia nieprzewidywalnego.
Spalanie przy normalnej jeździe tym autem wynosi 13,5l/100km. Przez normalną mam na myśli taką, do której samochód został stworzony, czyli z mocniejszym depnięciem od czasu do czasu. Czy to podczas wyprzedzania, czy dla chęci usłyszenia, jak brzmi, czy po prostu dla najzwyklejszej frajdy.
Mercedes GLC43 AMG zaczyna się od 310 tys. złotych. Wersja, którą widzicie na zdjęciach jest jeszcze droższa. Nie trzeba być magikiem, by w konfiguratorze dorzucić parę dodatków i wywindować cenę o kilkadziesiąt kolejnych tysięcy. Jeśli podoba wam się samo auto, ale niekoniecznie czujecie potrzebę pakowania pod maskę wszystkiego, co dała fabryka, możecie wybrać bardziej cywilizowaną wersję. Te zaczynają się od niecałych 210 tys. zł. Słowem klucz jest tutaj „zaczynają się”. Za fajną wersję będzie trzeba wydać lekką ręką ćwierć miliona złotych. Ale w tej cenie dostajemy chyba najładniejsze połączenie SUV-a z Coupe na rynku.