Marzą mi się czasy, kiedy znów będę mógł się pośmiać nie tylko z polskich polityków. Włączę telewizję, pójdę do kina lub na kabaret na żywo i będę zrywał boki. To nie tak, że mam depresję, jestem snobem, czy ogólnie nienawidzę świata. Jak każdy, lubię się śmiać. Jednak na razie nie mam z czego, a żenada, którą serwuje nam polska tzw. rozrywka to śmiech przez łzy. Kiedyś tak nie było!
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Czarę goryczy przelał najnowszy antyhit internetu, czyli piosenka Andrzeja Rosiewicza o Donaldzie Trumpie. Brak słów po obejrzeniu tego klipu rekompensuje nam popularny ostatnio w sieci angielski zwrot "cringe". Mówimy tak o rzeczach, po których się wzdrygamy, czujemy się zażenowani, chcemy wydłubać sobie oczy lub przekuć uszy. Po prostu jest dziwnie. Jak przy nowej piosence z "Pytania na śniadanie".
Niech ktoś zdelegalizuje polską branżę "rozrywkową"
Pierwsze co przychodzi na myśl, to oczywiście nieodżałowana Telewizja Polska. Media co chwilę cisną paszkwile na stację kierowaną przez Jacka Kurskiego, ale jednak coś jest na rzeczy. Po pierwsze na łeb na szyję spada oglądalność. I to nie wina krytyki, bo ludzie wbrew pozorom mają własny rozum! Odchodzą od TVP, bo nie ma tam nic ciekawego w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bo oczywiście takie "perełki" jak "Imieniny Pana Janka" są interesujące, ale raczej z naukowego punktu widzenia. Niektórzy panowie - jak właśnie Jan Pietrzak czy Andrzej Rosiewicz - powinni iść na zasłużoną emeryturę. Przykro mi to pisać, ale wypaliliście się.
Miałkość polskich kabaretów to temat tabu. Z jednej strony pełno jest ich na wizji, ale z drugiej strony nie mają takiej siły jak kiedyś. Nie dyskutuje się o nich, żarty nie przechodzą do mowy potocznej. Po prostu nikt się tym już nie ekscytuje, ale nikt też nie chce zdjąć ich z anteny. A pamiętacie Kabaret Tey i ich słynne "Na tyłach sklepu"? To był kabaret na miarę tamtych czasów. Ostra i gorzka satyra na PRL, uboga oprawa i humor raczej oparty na błyskotliwych tekstach. Dziś, coś takiego by nie przeszło, ale wtedy to było zabawne, bo bliskie ludziom i ważne. A panowie grali na nosie ówczesnej władzy, co wtedy nie było takie proste bez ponoszenia konsekwencji. Zresztą po zakończeniu stanu wojennego Kabaret Tey przestał być popularny, co też świadczy o schyłku takiej formuły.
Jak widać po polskich kabaretach, formuła delikatnej krytyki, ostrożnie dobierając słowa dalej jest w modzie, co widać na występach np. Jerzego Kryszaka czy Marcina Dańca. Niestety nie tędy droga, trzeba przywalić czymś prosto w twarz, by dało to jakiś efekt. No, ale przecież w publicznej telewizji tego nie pokażą. Więc schodzimy do "podziemia", czyli stand-upu.
Na ratunek humoru: stand-up
Formuła kabareciarza stojącego samotnie na scenie i prawiącego równocześnie śmieszne i miażdżące monologi przywędrowała do nas zza oceanu. Na początku było "HBO na stojaka" z humorem raczej niewysokich lotów. Teraz jednak polski stand-up przeżywa rozkwit. Nie zobaczymy tego w telewizji z racji kontrowersyjnych tematów i dużej dawki wulgaryzmów. Stand-uperzy nie przebierają w słowach i śmieją się nie tylko z polityków, ale przede wszystkim z nas Polaków, naszych zwyczajów, życia seksualnego i... z siebie samych (a to sztuka!). Robią to bez znanej z telewizji przaśności i też nie jest to może, aż tak bardzo inteligentny i ambitny humor, jednak robią to szczerze, do bólu prawdziwie, trochę chamsko – tak jak ktoś, kto opowiada anegdotkę na imprezie. Byłem kilka lat temu na "Stand-upie bez cenzury" Abelarda Gizy i spółki i śmiałem się do rozpuku, choć trochę nie jestem z tego dumny, bo np. Kacper Ruciński zastanawiał się czy masturbacja przy filmie porno z inną niż aktorką niż ta ulubiona to zdrada.
Przaśność, której brakuje w stand-upie to niestety domena współczesnych kabaretów. Kabaret Pod Wyrwigroszem, Kon Polski, Paranienormalni czy Skeczów męczących są faktycznie... męczące. Co prawda czasem przy oglądaniu uniesie mi się kącik ust do góry, ale jednak suche żarty, których nie powstydziłby się Karol Strasburger, powinny bawić tylko młodszą, mniej wyrobioną widownię. Przyznam się, że kabaret Ani mru mru i ich dość abstrakcyjny humor kilka lat temu mnie bawił. Ba! Prawie spadłem z krzesła (dosłownie) ze śmiechu patrząc na "Tofika". Wtedy to był pewien powiew świeżości w zatęchłą, post-PRL-ową scenę kabaretową. A może dorosłem? Kiedyś też miałem ubaw czytając "Figle figlarzy" w "Kaczorze Donaldzie", ale teraz raczej śmiałbym się z siebie, że to kiedyś wywoływało u mnie pozytywne emocje. Tak samo jak Kabaret Moralnego Niepokoju – kiedyś byłem fanem, teraz nawet nie wytrzymałem do końca jednego odcinka "Ucha Prezesa", bo to jednak zbyt oczywista satyra.
A wystarczy spojrzeć na to co wyczyniali przed laty panowie Mann i Materna. Ich seria "Za chwilę dalszy ciąg programu" to istny majstersztyk. Niewymuszony, absurdalny i inteligentny humor, bez jakiejś szybkiej akcji, krzyków i... przerywników piosenkowych. Tu na chwilę się zatrzymajmy. Jedyne, czego bardziej nienawidzę od polskich kabaretów to polskiej piosenki kabaretowej – nie wytrzymuję i przełączam zawsze! Ani to śmieszne, ani z polotem, ani wpadające w uchu. Wieś tańczy i śpiewa! Wracając do M&Ma: panowie mówią jakby od niechcenia, pewnie dużo improwizują, a jednak każda sekunda ich programu to czysta poezja i balsam na skołataną duszę. Bawi to do dziś! Czego już np. nie można powiedzieć o absurdalnym kabarecie Łowcy.B. Wstyd mi za to, że kiedyś ich oglądałem. Więc to, czy coś bawi nie jest kwestią sentymentu.
Dajmy już spokój polskim kabaretom, może same umrą śmiercią naturalną. Skupmy się na... polskich komediach. Wiadomo było, że i ten temat ruszę. A teraz szczerze: kiedy widzieliście dobrą polską komedię na której się autentycznie śmialiście i obejrzelibyście ją kilka razy? Za mało lecytyny z masła i macie pustkę w głowie? Nie! Od lat nie powstało nic dobrego! I znowu ze smutną radością patrzymy w przeszłość na kapitalne i ze wszech miar genialne filmy Stanisława Barei, ale i późne lata 90. i powstałe na fali popularności Quentina Tarantino filmy "Killer" czy "Chłopaki nie płaczą". Słowo "kultowe" jest nadużywane w dzisiejszych czasach, jednak akurat do tych produkcji idealnie pasuje. Świetnie nakręcone, świetnie zagrane, a cytaty i sceny do tej pory krążą w popkulturze i naszej codzienności. Podobnie jak "Dzień świra", który w moim rankingu jest ostatnią dobrą polską komedią (choć z dużą dozą tragizmu), a wyszedł w... 2002.
Potem mieliśmy już średniaki pokroju "Ciała", "Joba" czy "Czasu surferów", a ekhem "Kac Wawa" było gwoździem do trumny klasycznych komedii. W ich miejsce wparowały komedie... romantyczne. Ta plaga trwa do dziś. Nakierowane na zysk w okresie świąt i walentynek, z tymi samymi twarzami, na które już naprawdę nie mogę patrzeć, bynajmniej nie dlatego, że są szpetne, ale ciągle grają jakby te same role, jakbym oglądał ten sam film. Niezamierzonym wyjątkiem są ostatnie filmowe "Pitbulle". Miały być filmami sensacyjnymi, a wyszły dość komediowo.
Kochałem polskie seriale
Kolejna sprawa to seriale i znów przenosimy się myślami do przeszłości i wspominamy sobie naprawdę złoty okres: wyszukany humor w "13-tym posterunku" i"Świecie według kiepskich" czy taki familijny: w "Rodzinie zastępczej" i "Miodowych latach". To się kiedyś naprawdę dobrze oglądało i analizowało ze znajomymi. Co się więc stało? Poniekąd podobna sytuacja jak z filmami: lubimy łzawe opery mydlane o zwykłych ludziach jak i tych z wyższych sfer. Tak było już z "Dynastią" czy "Modą na sukces" i tak pozostało z "M jak Miłość", "Klanem", "Na dobre i na złe", "Na wspólnej" i tak na razie pozostanie patrząc na aktualne trendy i popularność tych mizernych produkcji. Fenomenu "Rancza" nie rozumiem, ale z drugiej strony polskie kabarety to też fenomen.
Fani seriali komediowych są niejako "skazani" na paradokumenty. Spora część społeczeństwa myśli, że "Pamiętniki z wakacji", "Ukryta prawda, "Szkoła", "Szpital" itd. to "prawdziwe fakty autentyczne". Jednak wystarczy spojrzeć na Okiła Khamidowa, który stoi za kilkoma produkcja. Autor "Świata według Kiepskich" nieźle strollował widzów, choć to tak naprawdę bardzo ambitny pastisz, wyśmiewający "polaczkowatość" o poziom wyżej niż "Kiepscy". Niestety po pewnym czasie robi się to niestety monotonne. No i szkoda mi patrzeć na tych naturszczyków uważających się za wielkich aktorów.
Do tej pory nie rozumiem dlaczego święcące triumfy w USA i na całym świecie durne i komedie pokroju "American Pie" czy "Road trip" zupełnie się nie przyjęły u nas. Nie potrzebują dużych budżetów, lecz wytrawnego pióra przy scenariuszu i dialogach. Jednak biorąc pod uwagę poziom kabareciarzy trudno, by znaleźć kogoś, kto umiałby z polotem napisać film o "zaliczaniu panienek" i kloacznymi żartami. Zresztą zboczone komedie to tylko jedna z opcji. Jest też dużo po prostu "głupich" filmów z Adamem Sandlerem, Sethem Rogenem, Jonahem Hillem, Jimem Carreyem czy Sachą Baronem Coehnem, które są trochę "cringe", ale jednak sale kinach nad Wisłą są pełne. Próżno jednak szukać głupich, dobrych polskich komedii.
Cudze chwalicie... bo swego nie macie
Oaza rozrywki jak wiadomo mieści się w Stanach Zjednoczonych. Tak, powstaje tam dużo popkulturowego badziewia, ale nikt nie zaprzeczy, że i dobrych i śmiesznych produkcji. O filmach i serialach była mowa. Wróćmy jednak do naszych kochanych kabaretów i telewizyjnych show. Uważam, że jednym z najwybitniejszych wytworów USA jest seria "Whose Line Is It Anyway?". To absolutne arcydzieło branży rozrywkowej. Ot, kilku komików spotyka się i wykonuje improwizowane skecze. Jednak sposób w jaki to robią... padam na kolana i oddaje pokłony. Odcinki można oglądać po kilka razy, bohaterowie wzbudzają ogromny szacunek i sympatię widza, ale potrzebny jest do tego talent. U nas próbowano to przemycić z opłakanym skutkiem w postaci "I kto to mówi?" - na szczęście szybko zostało zdjęte z anteny.
Naśladowanie niestety, słabo nam wychodzi. O ile stand-up ma formę bardzo ogólną i w sumie "prymitywną" to inne rzeczy w Polsce nie wychodzą. Często są robione na siłę, bo w Stanach coś się sprawdziło, bez pomyślunku, zdolnych ludzi, a przede wszystkim L E K K O Ś C I. To jak dla mnie słowo klucz, której brakuje naszej rozrywce. Celebryci są nadęci, a prowadzący słabi. Szymon Majewski czy Kuba Wojewódzki miał chyba być polskim Jimmym Kimmelem lub Jimmy Fallonem, ale coś im nie wyszło. Wszystko wypali jeśli lekkość pójdzie w parze z prostym, ale nie prostackim humorem.
Programy Late Night cieszą się niezwykłą popularnością od wielu lat. Nic dziwnego. Są doskonale zrobione. Wszystko tam współgra i nie męczy. Gdy jest wymyślony jakiś prosty patent, który sprawdzi się raz to nie ciągną tego przez całą serię np. Chris Hemsworth gra z Jimmym Fallonem w karcianą "Wojnę", a wygrany oblewa drugą osobę wodę. U nas zrobiliby z tego kilka sezonów jak np. skakanie "gwiazd" do wody czyli "Celebrity Splash!". Oczywiście jak coś się sprawdzi to jest i kontynuacja np. popisowy numer Fallona i Justina Timberlake'a ma kilka odcinków i każdy jest wspaniały. Podobnie jak "Lip Sync battle" też słabo skopiowane.
Do dobrego talk-show potrzeba wyluzowanych artystów. Myślałem o takich z naszego podwórka i do głowy przyszedł mi jedynie Maciej Stuhr. Wyobraźcie sobie by na premierze filmu podejść, dajmy na to, do Piotra Adamczyka, by napić się z nim... kielicha wódki na wizji. A przecież Guillermo od Jimmy'ego Kimmela (którego zresztą przełożył Majewski na Bilguuna Ariunbaatara) zrobił tak na gali wręczania Oscarów. Tyle, że z tequillą, ale reakcje tych prawdziwych gwiazd kina są cudowne. Inny genialny w swej prostocie pomysł to "Carpool Karaoke". James Corden zaprasza do swego auta muzyków i sobie po prostu gadają i śpiewają. Coś takiego próbuje teraz robić Jarosław Kuźniar w "Onet Rano", ale bez aspektu muzycznego.
Pozostaje Kwejk?
Gdy wyłączymy telewizor i ominiemy kina szerokim łukiem, pozostanie nam internet. "Śmieszki" są bardzo płodne, ale trudno wyławiać "złoto" wśród ogromnego ścieku słabych memów i quasi-zabawnych obrazków ze stron takich jak Kwejk, Komixxy, Demotywatory, czy Repostuj. Czasem coś pojawi się tam zabawnego czy na Facebooku lub Wykopie jednak to zazwyczaj wyjątki, wybryki sieciowej natury, ewentualnie pasty, ale to bardziej "literatura". Mamy jeszcze YouTube, a tam znienawidzonych/ukochanych youtuberów, którzy są kontrą dla kabareciarzy. Większość jednak to "artyści jednego przeboju jak np. SA Wardęga i jego pies-pająk. Brakuje jednak więcej tych śmiesznych pranksterów pokroju Remi Gaillarda. Abstrachuje już się skończyli, Dem ma wzloty i upadki, ale dalej potrafi rozbawić swym niestandardowym poczuciem humoru, jedynie Człowiek Warga jeszcze daje radę, ale taka formuła powoli się kończy. I znów trzeba będzie wrócić do polskiej klasyki.