Poznali się wiele lat temu. To Zbigniew Ziobro wciągnął Andrzeja Dudę do wielkiej polityki. Dziś ma powody, by żałować tamtej decyzji. Gdyby nie prezydenckie weto, Ziobro miał szansą stać się najpotężniejszą osobą w państwie. Plany zepsuł jego dawny współpracownik.
W 2005 roku Andrzej Duda był mało znanym pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Jagielońskim i nic nie wskazywało na to, że mamy do czynienia z mężem stanu, który w przyszłości zostanie głową państwa. Miał za sobą co prawda krótki epizod polityczny, był działaczem Unii Wolności, ale próżno dziś szukać jakichś większych dokonań Andrzeja Dudy z tamtego okresu.
Z zaciszu gabinetów wyszedł w wielki świat
Do wielkiej polityki wciągnęli go Zbigniew Ziobro i Arkadiusz Mularczyk. Gdzieś z głębin gabinetów Uniwersytetu Jagiellońskiego miał go wyciągnąć Mularczyk, który wspólnie z ministrem Ziobrą przygotowywał projekt nowej ustawy lustracyjnej. – Wyszukali go i wyszlifowali jak diament – wspomina Tadeusz Cymański, który pamięta, jak Zbigniew Ziobro wprowadzał przyszłego prezydenta w tajniki polityki. Młody prawnik z UJ szybko zyskał uznanie nie tylko w oczach swoich "promotorów", lecz także w szerszym środowisku Prawa i Sprawiedliwości. Duda wówczas został jednym z ekspertów partii w sejmowych komisjach.
I robił się coraz bardziej popularny, dlatego nikogo nie zdziwił fakt, że gdy Zbigniew Ziobro szukał swoich zastępców w ministerstwie sprawiedliwości, to sięgnął właśnie po Andrzeja Dudę. Przyszły prezydent został podsekretarzem stanu w ministerstwie, gdzie odpowiadał za współpracę międzynarodową i legislację. Zajmował się także procesem informatyzacji sądów i prokuratur. Jego karierę przerwała na krótko decyzja Jarosława Kaczyńskiego o rozpisaniu przedterminowych wyborów w 2007 roku. Duda startował z ostatniego miejsca na liście PIS w okręgu tarnowskim i choć w jego kampanię zaangażował się sam Zbigniew Ziobro i Duda zdobył ponad 11 tysięcy głosów, to do parlamentu nie wszedł.
Nie zszedł jednak ze sceny politycznej, nie wrócił z podkulonym ogonem na uczelnię. Zamiast tego, już w 2008 roku za wstawiennictwem Ziobry trafił do kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Trzy lata później został posłem i eurodeputowanym. Zawsze wspierał go Zbigniew Ziobro, aż przyszedł ten dzień, gdy były minister sprawiedliwości popadł w niełaskę prezesa Kaczyńskiego. W listopadzie 2011 roku komitet polityczny PiS podjął decyzję o wykluczeniu z partii Ziobry, a także Tadeusza Cymańskiego i Jacka Kurskiego. Trzy dni później dołączyło do nich kilkunastu innych posłów tej partii i wspólnie stworzyli klub parlamentarny Solidarna Polska, a Ziobro stanął na czele nowej partii.
– Zależało mi na solidarnej Polsce. Przeszedłem do ruchu Zbigniewa Ziobry, bo uwierzyłem, że będziemy dbać o to, żeby wszystkim Polakom żyło się dobrze w kraju – wspomina poseł Cymański. Dudy wśród nich nie było. – Każdy indywidualnie podejmował decyzję. I to nie było wówczas proste wybory – dodaje poseł.
Mistrz i uczeń stanęli po dwóch stronach barykady i nie szczędzili sobie kąśliwych uwag. Andrzej Duda twierdził na przykład, że Zbigniew Ziobro zdradził PiS, a tylko dlatego zebrał tak dużą liczbę głosów, bo ludzie myśleli, że wciąż jest politykiem Prawa i Sprawiedliwości. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, Ziobro odgryzł się w jednym z wywiadów, mówiąc że na Andrzeja Dudę głosują tylko ci, którzy sądzą, że wciąż jest jego zastępcą w ministerstwie sprawiedliwości. – Dziś te rzeczy są wywlekane przez media. Tak było, ale... w polityce nie trzeba się wzajemnie kochać, nie trzeba się nawet dobrze czuć w swoim towarzystwie. Ważne, żeby się szanować – przekonuje Tadeusz Cymański.
Złośliwości
Ziobro w krytyce poszedł zresztą dalej. "Pan Duda zawdzięcza swoje istnienie w polityce mnie i posłowi Mularczykowi i zachowuje się bardzo nieładnie swoimi wypowiedziami o zdrajcach. Bo jeśli ktoś kogoś zdradził, to on się zachował jak taki Judasz, poszedł za srebrniki do Jarosława Kaczyńskiego, choć dzięki nam znalazł się w polityce".
Lata płynęły i los znów połączył ścieżki Ziobry i Dudy. Pierwszy pogodził się z Jarosławem Kaczyńskim i w ostatnich wyborach parlamentarnych wystartował z ostatniego miejsca na liście PiS w okręgu kieleckim. Ponad 67 tysięcy głosów wystarczyło, żeby wejść do sejmu, a 16 listopada został powołany na stanowisko ministra sprawiedliwości. Andrzej Duda jako prezydent mógł mu pogratulować powrotu na szczyty władzy.
Warto jednak podkreślić, że to Ziobro miał wielką chęć, by zostać prezydentem. Były wcześniej takie plany, gdy w PiS zastanawiano się, kogo wystawić do wyborów, jego nazwisko było pierwszym na liście rezerwowej, zaraz po Jarosławie Kaczyńskim. Gdyby okazało się, że brat zmarłego w Smoleńsku Lecha Kaczyńskiego nie podoła trudom kampanii wyborczej, Ziobro miał go zastąpić. Ostatecznie jednak to Jarosław Kaczyński stanął w szranki.
Zawiedzione nadzieje Zbigniewa Ziobry
Ziobro mógł mieć nadzieję, że to jego partia wystawi do wyborów w 2015 roku. Jednak Jarosław Kaczyński najwyraźniej nie wybaczył mu wcześniejszej zdrady i postawił na młodego polityka z Krakowa, za którym krok w krok podążał mit Lecha Kaczyńskiego. Przy każdej sposobności podkreślano fakt, jak bardzo Andrzej Duda był związany z Lechem Kaczyńskim, jak ważna jest dla niego pamięć i spuścizna zmarłego prezydenta, jak zamierza kontynuować jego politykę. Koniec końców okazało się to strzałem w dziesiątkę, choć pierwsze sondaże nie dawały mu żadnych szans, Andrzej Duda pokonał Bronisława Komorowskiego i został głową państwa.
Wydawać by się mogło, że między ministrem sprawiedliwości, a prezydentem nie ma żadnych bieżących sporów, dawne waśnie zostały zapomniane i współpraca przebiega wzorowo. Tak było, do czasu, gdy PiS spróbował totalnie przemeblować sądownictwo w Polsce, zasadę trójpodziału władzy wyrzucić na śmietnik, a z ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w jednej osobie Zbigniewa Ziobry stworzyć najpotężniejszą osobę w kraju, która samodzielnie mogłaby powoływać i odwoływać sędziów w kraju, od powiatów aż po prezesa Sądu Najwyższego. Tego Dudzie było za wiele.
Czy prezydent przestraszył się zakresu kompetencji, jakie trzy ustawy o sądach dawały ministrowi sprawiedliwości? A może chciał zagrać na nosie Ziobrze, z którym kilka lat wcześniej za pomocą mediów prawili sobie złośliwości i wyzywali od zdrajców? Nie można też wykluczyć, że Duda przestraszył się tłumów przed Pałacem Prezydenckim i banerów przed letnią rezydencją w Juracie. – Były liczne naciski ze strony środowisk prawniczych, mediów, tłumów demonstrantów zebranych na ulicach. Wszystko to przełożyło się na taką a nie inną decyzję polityczną. Czy to była zemsta za te słowa o Judaszu? Wierzę i mam nadzieję, że nie – mówi w rozmowie z naTemat Tadeusz Cymański.
O tym, co tak naprawdę stało za jego decyzją przekonamy się być może, gdy pojawi się prezydencki projekt ustaw reformujących sądy. Na razie wiadomo tylko tyle, że Andrzej Duda zawetował dwie z trzech ustaw błyskawicznie przeforsowanych przez PiS.
Szybko nastąpił powrót do narracji o zdradzie. Tym razem jednak Ziobro już jest na tyle doświadczonym politykiem, że na pierwszy front walk wysyła Patryka Jakiego. Warto przypomnieć, że Jaki był pierwszym rzecznikiem prasowym Solidarnej Polski. Ten nie szczędzi słów krytyki pod adresem głowy państwa, mówi o tym, że jako wyborca Andrzeja Dudy czuje się oszukany, że być może za sprawą weta nigdy już nie uda się powrócić do sprawy reformy sądownictwa. W ministerstwie sprawiedliwości decyzja prezydenta musiała zostać przyjęta z wielkim niedowierzaniem, tym bardziej, ze jeszcze kilka dni wcześniej Ziobro przekonywał, iż między bajki można włożyć plotki o zawetowaniu ustaw.
Czy będzie zemsta i wojna na haki?
– W Polskiej konstytucji i polskiej tradycji konstytucyjnej prokurator generalny nigdy nie miał żadnego nadzoru nad Sądem Najwyższym – stwierdził w swoim orędziu prezydent, gdy wyjaśniał przyczyny, dla których zawetował 2 z 3 ustaw. – Zgadzam się z wszystkimi, którzy twierdzą, że prokurator generalny nie może w jakikolwiek sposób ingerować w funkcjonowanie SN" – dodał Duda i zapewnił, że jako strażnik konstytucji nigdy do czegoś takiego nie dopuści. Tym samym jedną decyzją Andrzej Duda przekreślił plany Zbigniewa Ziobry, który przygotowywał sobie grunt do przejęcia całkowitej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości.
Do tej pory prezydent podpisywał niemal wszystko, co spływało z Parlamentu na jego biurko, często czekając na dokumenty do późnych godzin nocnych. Tym razem jednak postanowił się "postawić". Zaryzykował konflikt z Jarosławem Kaczyńskim i rozgrzebał dawne spory ze Zbigniewem Ziobro. Można oczekiwać, że w niedługim czasie nastąpi odpowiedź ze strony ministra. Ten już kilka lat temu twierdził, że jest w posiadaniu informacji bardzo niewygodnych dla Andrzeja Dudy. Czy teraz wyjdą na jaw jakieś zadawnione sprawy? Wszystko jest możliwe, na linii ministerstwa sprawiedliwości i Pałacu Prezydenckiego dawno nie było tak ostrego sporu.