
Pomińmy, przynajmniej na razie, treść przekazu, jaki chce społeczeństwu sprzedać partia rządząca. Pomińmy nawet wszystko to, co można ogarnąć dwoma słowami: "afera billboardowa". Skupmy się na samej skuteczności akcji. – Kompletna katastrofa – nie ma wątpliwości socjolog, prezes domu mediowego OMD Jakub Bierzyński.
Z analiz ruchu w internecie wynika, że organizowana w sumie bez żadnych środków kontrkampania Platformy Obywatelskiej pod hasłem #AferaBillboardowa ma znacznie większy zasięg niż kampania "Sprawiedliwe Sądy". Różnice są ogromne – to jest kwestia dwóch rzędów wielkości. I to pomimo tego, że rząd przeznaczył na to ogromne środki, wykorzystał bardzo zasięgowe kanały informacji. Wniosek z tego płynie prosty i był do przewidzenia: ta kampania PiS-u jest zupełnie nieskuteczna.
Na to, jak kiepsko PiS-owi idzie w internety, uwagę zwrócił szef partii Razem Adrian Zandberg. Wczoraj, w piątym dniu zmasowanej kampanii, gdy co chwilę za rogiem ulicy we wszystkich miastach czaił się jakiś billboard "Sprawiedliwych sądów" i gdy na YouTube co chwilę wyskakiwał clip z tym hasłem, profil akcji na Facebooku nie uzbierał nawet 700 polubień. Jak wyliczał polityk, skoro na całą kampanię przeznaczono 19 mln zł, to wychodziło wówczas jakieś niemal 30 tysięcy za jednego lajka.
Mamy przecież szereg naturalnych działań PR-owych strony rządowej w postaci konferencji prasowych, oświadczeń, pani premier skorzystała z możliwości wygłoszenia orędzia. Argumenty PiS w tej sprawie są prezentowane nie tylko w mediach publicznych, ale i w komercyjnych. Przecież to trafia do ludzi z o wiele większą siłą przekonywania i siłą medialną niż płatne kampanie reklamowe. Gdybym ja, jako marketingowiec, miał do wyboru bezpłatną przestrzeń w najlepszym czasie antenowym w telewizji lub kupno tej przestrzeni za pieniądze, to oczywiste jest, że wybrałbym tę pierwszą opcję. I to nie tylko dlatego, że musiałbym za to zapłacić. Po prostu, reklama jest o wiele mniej perswazyjna niż komunikat, który jest po prostu treścią mediów.
Wychodzi więc na to, że kampania "Sprawiedliwe sądy" to przekonywanie i tak przekonanych. Lub nawet gorzej: także wielu wyborców PiS-u dostrzega, że to nie w porządku. W sprzyjającym "dobrej zmianie" tygodniku "Do Rzeczy" ukazał się artykuł Łukasza Warzechy, w którym autor wyliczył argumenty, iż ta kampania nie ma nic wspólnego z informowaniem społeczeństwa – to zwyczajna partyjna propaganda za pieniądze wyciągnięte ze spółek Skarbu Państwa.
Publiczne pieniądze zostały wykorzystane do realizacji partyjnego celu, co widać gołym okiem. A to oznacza, że przekroczona została pewna ważna, z punktu widzenia państwa demokratycznego, granica. Pamiętajmy, że zmiany w sądownictwie nie były nawet projektem rządowym, lecz poselskim. Czyli partyjnym. Mamy zatem defraudację środków publicznych na cele partyjne. Ale czy ktoś otrzyma teraz jakieś prokuratorskie zarzuty?
Druga kwestia – proszę sobie wyobrazić teraz kampanię wyborczą przed kolejnymi wyborami. Ta afera billboardowa uczy nas tego, że na tę kampanię poprzez jakąś fundację znów mogą pójść takie miliony, że partie opozycyjne nie będą miały jakichkolwiek szans na przebicie. I jak wtedy inne partie mają dotrzeć do wyborców?
A po trzecie – z historii wiemy, że przy rozwoju autorytarnych, populistycznych reżimów zawsze jest taka cienka czerwona linia, po przekroczeniu której nie ma już odwrotu. Już wtedy nie ma mowy o oddaniu władzy, bo oni wiedzą, że po zmianie tę władzę czeka rozliczenie.
Dziś nie widać, aby ktoś mógł rozliczyć PiS z afery billboardowej. Choć opozycja zawiadamia w tej sprawie CBA.