W internecie nie ma przebacz – sukces kampanii liczy się klikami i lajkami. Mija tydzień od uruchomienia przez PiS kampanii pod hasłem "Sprawiedliwe Sądy". Efekt? Mimo potężnej mobilizacji partyjnej, społeczny odzew jest praktycznie żaden. A jak się weźmie pod uwagę budżet tej kampanii – smutek i żal.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
"Kompletna katastrofa"
Pomińmy, przynajmniej na razie, treść przekazu, jaki chce społeczeństwu sprzedać partia rządząca. Pomińmy nawet wszystko to, co można ogarnąć dwoma słowami: "afera billboardowa". Skupmy się na samej skuteczności akcji. – Kompletna katastrofa – nie ma wątpliwości socjolog, prezes domu mediowego OMD Jakub Bierzyński.
"Widać, że nawet szalikowcy PiS-u wstydzą się za ten ordynarny skok na kasę"
Na to, jak kiepsko PiS-owi idzie w internety, uwagę zwrócił szef partii Razem Adrian Zandberg. Wczoraj, w piątym dniu zmasowanej kampanii, gdy co chwilę za rogiem ulicy we wszystkich miastach czaił się jakiś billboard "Sprawiedliwych sądów" i gdy na YouTube co chwilę wyskakiwał clip z tym hasłem, profil akcji na Facebooku nie uzbierał nawet 700 polubień. Jak wyliczał polityk, skoro na całą kampanię przeznaczono 19 mln zł, to wychodziło wówczas jakieś niemal 30 tysięcy za jednego lajka.
Po tym kąśliwym wpisie lidera Razem musiała nastąpić jakaś potężna mobilizacja w szeregach zwolenników zmian w sądownictwie. Przed dobę udało się podwoić liczbę polubień profilu "Solidarne sądy" tak, że około południa lajków było już prawie 1,5 tysiąca.
Tak czy siak – nie jest to wynik porażający. Stosując tę samą metodę liczenia co Adrian Zandberg, wychodzi kilkanaście tysięcy złotych za jednego lajka.
Jakub Bierzyński nie ma wątpliwości, że kampania "Sprawiedliwe sądy" była i jest zupełnie niepotrzebna. Przypomina, że debata o proponowanych przez PiS zmianach w wymiarze sprawiedliwości na dobre zaczęła się zaczęła się w lipcu. To wtedy pojawił się projekt dotyczący zmian w Sądzie Najwyższym, który był błyskawicznie i nocami przepychany przez parlament przy wtórze protestów społecznych. I wtedy też strona rządowa przedstawiała te same argumenty, co teraz na billboardach i w spotach reklamowych. Tymczasem, zdaniem Bierzyńskiego, nie ma to większego sensu, bo stanowisko rządu jest wszystkim świetnie znane. A poza tym, kampania dotyczy reform, których nie ma, bowiem w wyniku prezydenckich wet te zmiany upadły.
Prawda kontra propaganda
Wychodzi więc na to, że kampania "Sprawiedliwe sądy" to przekonywanie i tak przekonanych. Lub nawet gorzej: także wielu wyborców PiS-u dostrzega, że to nie w porządku. W sprzyjającym "dobrej zmianie" tygodniku "Do Rzeczy" ukazał się artykuł Łukasza Warzechy, w którym autor wyliczył argumenty, iż ta kampania nie ma nic wspólnego z informowaniem społeczeństwa – to zwyczajna partyjna propaganda za pieniądze wyciągnięte ze spółek Skarbu Państwa.
I to jakie pieniądze! 19 mln złotych na kampanię to naprawdę potężne środki. – Suma około 20 mln zł na jeden brand to jest kwota na całą, roczną kampanię i to naprawdę dużego klienta – przyznaje Bierzyński. Jak ujawnia, giganci tacy jak największe sieci telekomunikacyjne, rocznie na kampanie wszystkich swoich marek (a mają ich sporo) wydają 60-100 mln zł. A zatem należy się spodziewać, że kampania "Sprawiedliwe sądy" potrwa jeszcze długo, skoro przeznaczono na nią aż taką kwotę. – Wydając 19 mln na kampanię przewidzianą na 3 miesiące, to można wręcz zalać kraj reklamami. Jestem przekonany więc, że to nie koniec i ta kampania będzie nam jeszcze wypływać z lodówki – prognozuje socjolog i specjalista do spraw mediów.
Zdaniem eksperta, wprawdzie sama kampania jest kompletną katastrofą, ale płynie z niej kilka wniosków. Niewesołych.
I co z tą demokracją?
Dziś nie widać, aby ktoś mógł rozliczyć PiS z afery billboardowej. Choć opozycja zawiadamia w tej sprawie CBA.
Wydaje się jednak, że bardziej skuteczne od zawiadamiania Mariusza Kamińskiego, może być obśmianie tej kampanii. Co bardzo dobrze idzie twórcom prześmiewczego profilu "Sprawiedliwe sondy". Na koncie mają już więcej lajków niż "Sprawiedliwe sądy" a na pewno nie dysponują porównywalną kwotą.
Z analiz ruchu w internecie wynika, że organizowana w sumie bez żadnych środków kontrkampania Platformy Obywatelskiej pod hasłem #AferaBillboardowa ma znacznie większy zasięg niż kampania "Sprawiedliwe Sądy". Różnice są ogromne – to jest kwestia dwóch rzędów wielkości. I to pomimo tego, że rząd przeznaczył na to ogromne środki, wykorzystał bardzo zasięgowe kanały informacji. Wniosek z tego płynie prosty i był do przewidzenia: ta kampania PiS-u jest zupełnie nieskuteczna.
JAKUB BIERZYŃSKI
prezes domu mediowego OMD
Mamy przecież szereg naturalnych działań PR-owych strony rządowej w postaci konferencji prasowych, oświadczeń, pani premier skorzystała z możliwości wygłoszenia orędzia. Argumenty PiS w tej sprawie są prezentowane nie tylko w mediach publicznych, ale i w komercyjnych. Przecież to trafia do ludzi z o wiele większą siłą przekonywania i siłą medialną niż płatne kampanie reklamowe. Gdybym ja, jako marketingowiec, miał do wyboru bezpłatną przestrzeń w najlepszym czasie antenowym w telewizji lub kupno tej przestrzeni za pieniądze, to oczywiste jest, że wybrałbym tę pierwszą opcję. I to nie tylko dlatego, że musiałbym za to zapłacić. Po prostu, reklama jest o wiele mniej perswazyjna niż komunikat, który jest po prostu treścią mediów.
Jakub Bierzyński
prezes domu mediowego OMD
Publiczne pieniądze zostały wykorzystane do realizacji partyjnego celu, co widać gołym okiem. A to oznacza, że przekroczona została pewna ważna, z punktu widzenia państwa demokratycznego, granica. Pamiętajmy, że zmiany w sądownictwie nie były nawet projektem rządowym, lecz poselskim. Czyli partyjnym. Mamy zatem defraudację środków publicznych na cele partyjne. Ale czy ktoś otrzyma teraz jakieś prokuratorskie zarzuty?
Druga kwestia – proszę sobie wyobrazić teraz kampanię wyborczą przed kolejnymi wyborami. Ta afera billboardowa uczy nas tego, że na tę kampanię poprzez jakąś fundację znów mogą pójść takie miliony, że partie opozycyjne nie będą miały jakichkolwiek szans na przebicie. I jak wtedy inne partie mają dotrzeć do wyborców?
A po trzecie – z historii wiemy, że przy rozwoju autorytarnych, populistycznych reżimów zawsze jest taka cienka czerwona linia, po przekroczeniu której nie ma już odwrotu. Już wtedy nie ma mowy o oddaniu władzy, bo oni wiedzą, że po zmianie tę władzę czeka rozliczenie.