"Pitbull" to coś, co Patrykowi Vedze wychodzi najlepiej. "Botoks" nie będzie należał do najbardziej udanych produkcji tego reżysera.
"Pitbull" to coś, co Patrykowi Vedze wychodzi najlepiej. "Botoks" nie będzie należał do najbardziej udanych produkcji tego reżysera. Fot. kard z filmu "Botoks"
Reklama.
Tłumów na sali kinowej nie było, ale to zapewne zasługa seansu w samo południe. Po denerwującym 25-minutowym bloku reklamowym wreszcie zaczyna się film. I to od razu dwoma wypadkami i dwoma zgonami. Ciąg dalszy jest jeszcze mocniejszy. A wszystko zaczyna się od dwójki rodzeństwa (Olga Bołądź i Tomasz Oświeciński), które zostaje ratownikami medycznymi. Co ciekawe, nie przeszkadza w niczym to, że pochodzą i tkwią w patologii, a więc "papiery" na bycie ratownikiem muszą kupić. Potem seria interwencji: zakleszczenie młodej kobiety i psa (i nie chodzi o ugryzienie), kradzież butów wisielcowi, stwierdzanie zgonu topielców, "ratowanie" dziecka, które wypadło z okna czy przyjazd kompletnie pijanej załogi do noworodka – to pierwsza część filmu mająca pokazać, kto tak naprawdę ratuje nasze życie, kiedy przyjeżdża karetka.
logo
Fot. kadr z filmu "Botoks"
Druga część to już bezpośrednia wizyta w szpitalnych gabinetach, flakon z perfumami w męskim odbycie, siedem mandarynek w kobiecych drogach rodnych, próby gwałtu na oddziale, aborcja na życzenie, fałszowanie dokumentacji medycznej, masturbacja na oczach lekarki, umierający przez 17 godzin płód na medycznej blaszanej tacce i odurzanie się przez lekarki silnymi lekami przeciwbólowymi - tak podsumować można drugą część filmu. I trzecia to realistyczne ujęcia nagranych cesarskich cięć, wyjmowanie dzieci z worków owodniowych, łamanie kręgosłupów moralnych lekarzom i wielki quasi-mafijny interes ogromnych zagranicznych koncernów medycznych, które za ogromne pieniądze sprzedają pacjentom... cukier puder, a wycieczkami do Kenii i ekspresami do kawy korumpują ordynatorów oddziałów i lekarzy - to trzecia część filmu.
logo
Fot. kadr z filmu "Botoks"
Można zapytać: i tylko tyle? Gdzie napięcie, gdzie dynamizm, gdzie niewyszukany, ale humor, gdzie pod dosadnym kocem ukryta prawda o przedstawianym środowisku? Nic z tych rzeczy w tym filmie nie ma. W dodatku tylko trzy osoby grające w tym "dziele" naprawdę dają radę: Agnieszka Dygant, Katarzyna Warnke i... Tomasz Oświeciński. Pierwsze dwie dzielnie dźwigają zadane role, których niestety reżyser nie dopracował. Oświeciński nie gra może rewelacyjnie, ale widać, że bardzo dobrze bawił się na planie i przyjął zdrowy dystans do swojej roli. Reszta aktorów, kwestii, dialogów i scen jest drętwa, sztywna, lana z betonu i przypominająca trochę znienawidzone polskie komedie romantyczne. Do tego bardzo długo i momentami bez logicznego ciągu. Na szczęście film ten uratowały zdjęcia i muzyka – bez tego byłaby to najbardziej spektakularna klapa w tegorocznym kinowym repertuarze.
Dobrze, ale teraz to na co wszyscy czekają: iść czy nie iść na prawie 140-minutowy seans? Jeżeli ktoś lubi widok nacinanego kobiecego podbrzusza, wyciąganie noworodka, któremu łamie się oba barki – powinien kupić bilety. Jeżeli kogoś kręci wizja seksu z owczarkiem niemieckim – także powinien je kupić. Liposukcja i "turbo cipka" (jeden z zabiegów chirurgii plastycznej przedstawiony w filmie) – też polecam. Koperta w gabinecie lekarskim – jak najbardziej. Czy wreszcie niezliczona ilość wulgaryzmów charakterystycznych dla filmów Vegi – czekajcie na bilety w dużych kolejkach. Jeżeli jednak nic z tego was nie pociąga, to chyba lepiej wydać te pieniądze na inny seans. Albo włączyć Netflixa.
Patryk Vega chciał pokazać prawdę o środowisko medycznym i obalić tematy tabu, jakimi są koncerny farmaceutyczne i aborcja. Rzeczywiście tematy te poruszył, jednak jednego, czego możemy się spodziewać, to linczu środowisk pro-life na ginekologach i strach pacjentów przed szpitalami. Pojawia się jednak jedna nadzieja: w kolejnym filmie Patryka Vegi zamiast wulgarnych określeń na męskie i żeńskie narządy płciowe mogą pojawić się synonimy zaproponowane na samym końcu przez filmowe bohaterki: Mirosław i Grażyna. "Mirosław mu w d**ę" i "Wsadź sobie to w Grażynę" – trzeba przyznać, że to ciekawy pomysł.