
Od tamtej pory rynek teoretycznie się ucywilizował. Funkcjonują programy wsparcia dla kupujących (Rodzina na Swoim, Mieszkanie dla Młodych, teraz Mieszkanie+), ponadto od każdego klienta wymaga się wkładu własnego w wysokości 20 proc. ceny nieruchomości. Teoretycznie ma to bronić banki przed klientami, którzy nie będą w stanie spłacić swoich zobowiązań.
Ten wzrost cen bardzo dobrze widać w danych Narodowego Banku Polskiego. W największych polskich miastach – a szczególnie w Warszawie – deweloperzy powoli, ale konsekwentnie zbliżają się do poziomu cen z 2007 roku. Później ceny spadały do 2012 roku, a od tamtej pory konsekwentnie rosną. Choć nie tak szybko, jak w latach 2006-2007, co także widać na poniższym wykresie:
Ale według specjalistów w tym roku nie ma co oczekiwać, że rynek się załamie – choć są i tacy, którzy wieszczą kolejny krach od lat. I co roku. – Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w bieżącym roku zostanie odnotowany niewielki wzrost ofertowych i transakcyjnych cen nowych lokali. Będą temu sprzyjać dwa czynniki. Po pierwsze, wiele "tanich" ofert zostało wyprzedanych na początku roku w ramach finiszu programu MdM. Po drugie, można zauważyć zmianę polityki deweloperów, którzy w miejsce wyprzedanych mieszkań, wprowadzają do oferty nieco "droższe" propozycje – mówi w rozmowie z naTemat Andrzej Prajsnar z portalu RynekPierwotny.pl.
Stosunek wielkości popytu i podaży na rynku pierwotnym można mierzyć przy pomocy czasu wyprzedaży oferty. To wskaźnik, który informuje, jak długo trwałaby wyprzedaż oferty deweloperów przy obecnym poziomie popytu i braku nowych inwestycji. Wskaźnik czasu wyprzedaży dotyczący sześciu największych rynków obecnie jest nieco niższy od optimum, które wynosi 4-5 kwartałów. Taka sytuacja wynika przede wszystkim z bardzo dobrej sprzedaży nowych lokali.