Pod koniec 2017 roku PiS osiągnęło apogeum poparcia, więc później nie miało już skąd czerpać nowych sympatyków. A osiągnęło te rekordowe wyniki dzięki przyciągnięciu wyborców, którzy na co dzień sympatykami "dobrej zmiany" nie są. Mowa tu o "wyborcach sytuacyjnych", takich chwilowych towarzyszach politycznej podróżny. To elektorat wahliwy, bardzo trudny do mobilizacji, za to łatwy do demobilizacji – mówi #TYLKONATEMAT rof. dr hab. Rafał Chwedoruk z Instytutu Nauk Politycznych UW.
Czy brand "dobra zmiana" już się zużył? Jego ambasadorzy coraz rzadziej go promują.
To wynika z wydarzeń ostatnich kilku miesięcy. Z sytuacji, w której rządzący musieli zająć się gaszeniem doraźnych pożarów. Najpierw w polityce zagranicznej, a później w polityce krajowej, po wybuchu afery wokół nagród dla ministrów. W takich sytuacjach woleli nie używać swojego ulubionego hasła, by nie wiązać go z sytuacjami kryzysowymi. Bardzo wyraźnie było też widać, że Prawo i Sprawiedliwość planowało kolejny etap, w którym hasło "dobra zmiana" miało wrócić skierowane do nowej grupy wyborców, ale pojawił się te problemy...
Szyld z "dobrą zmianą" można jeszcze odświeżyć i skutecznie wykorzystać?
"Dobra zmiana" ma już ograniczone możliwości ekspansji. Nie da się z tym hasłem wkraczać na nowe obszary. Mateusz Morawiecki miał "dobrą zmianę" nieść z nową treścią do wyborców liberalnych i zamożnych, ale ten plan został zablokowany sprawą nagród i innymi kłopotami władzy. "Dobra zmiana" stała się więc jedynie wartością ściśle związaną z czasami rządów Beaty Szydło. W tym kontekście widać, że PiS chce z tym szyldem jakoś powrócić. Stąd te ostatnie nowe prosocjalne wystąpienia.
Mateusz Morawiecki pierwotnie miał tam mówić zupełnie inne rzeczy do zupełnie innych ludzi. Przecież to, co usłyszeliśmy w weekend, mogła powiedzieć – od początku do końca – sama Beata Szydło. Morawieckiego zmuszono do walki o utrzymanie socjalnymi obietnicami tych, których PiS już pozyskał. Nie miał możliwości walki o nowych wyborców. Gdyby od początku planowano kolejne socjalne obietnice, nikt nie zmieniałby premiera. To przecież Szydło uchodziła za matkę ludu, która zabiega o najuboższych...
Który z projektów przedstawionych przez rządzących jest najlepszym pomysłem na odświeżenie "dobrej zmiany", a którym trafiają kulą w płot?
Sądzę, że najpraktyczniejsza stanie się wyprawka szkolna, ten "program 300+. A to dlatego, że od lat w Polsce postępuje de facto komercjalizacja szkolnictwa. Polscy rodzice ponoszą coraz większe koszty funkcjonowania dziecka w systemie edukacji, który teoretycznie jest bezpłatny. Ten pomysł z wyprawką jest atrakcyjny także ze względu na fakt, iż skierowano go do wszystkich, a nie tylko do wybranego grona najuboższych.
Na drugim biegunie są tymczasem te wszystkie pomysły związane z ZUS i podatkami. PiS chce dotrzeć do drobnych przedsiębiorców, ale wpada w narrację, której zawsze starło się unikać. Transformacji ustrojowej od początku towarzyszyła antypodatkowa i anty-ZUS-owska demagogia. Nie można jej uprawiać, gdy jest się partią elektoratu socjalnego, który liczy na lepszą redystrybucję dóbr.
Jak zareagował pan na najnowsze sondaże? One zapowiadają przesilenie, czy jednak za wcześnie na stawianie pewnych tez?
Odnosimy obecną sytuację do stanu z końca 2017 roku. Wówczas PiS osiągnęło apogeum poparcia, więc później nie miało już skąd czerpać nowych sympatyków. A osiągnęło te rekordowe wyniki dzięki przyciągnięciu wyborców, którzy na co dzień sympatykami "dobrej zmiany" nie są. Mowa tu o "wyborcach sytuacyjnych", takich chwilowych towarzyszach politycznej podróżny. To elektorat wahliwy, bardzo trudny do mobilizacji, za to łatwy do demobilizacji. Co zobaczyliśmy po ujawnieniu nagród.
Co z tego wszystkiego wynika? Otóż powinniśmy się przyzwyczaić do sytuacji, w której bardzo trudno będzie uchwycić rzeczywiste poparcie dla PiS. Będzie zupełnie inaczej niż przez te wszystkie lata, gdy było to bardzo łatwe, gdyż patia ta bazowała na swoim bardzo lojalnym, żelaznym elektoracie. Teraz w ich sondażach będą obserwowane olbrzymie zmienności poparcia.
Afera reprywatyzacyjna, czy afera Amber Gold to były sprawy zero-jedynkowe. Kto je eksploatował, ten zyskiwał. Natomiast tutaj mamy zupełnie inny ciężar gatunkowy... W 2007 roku również mieliśmy podobną inflację afer – autentycznych lub domniemanych – po czym pojawiła się sprawa z pani Sawicką. I nie zrobiła już na Polakach wrażenia. Nawet pokazanie tego wszystkiego tuż przed głosowaniem nie odegrało żadnej w wynikach wyborów.
Dlaczego? Nie ujmując nic zatrzymanym..., ale w oczach istotnej części opinii publicznej ich sprawy nie mają większego znaczenia. Dla zwykłych Polaków są oni ludźmi anonimowymi. Zwolennicy PiS w ciemno powiedzą więc, że to "przywracanie elementarnej sprawiedliwość", a zwolennicy opozycji uznają, że obserwujemy "polityczne represje". Po tych zatrzymaniach polityczne okopy może zrobiły się o pół metra głębsze, ale w żaden sposób nie zmieniono linii frontu.
Wspomniał pan o 2007 roku... Na ile racjonalne jest porównywanie obecnej sytuacji do tamtych czasów? Wszakże robi się to regularnie, zarówno na opozycji, jak i w PiS.
Bardzo dużo się do tamtych czasów zmieniło. W 2007 roku byliśmy tuż po integracji europejskiej i zaczęliśmy czerpać z tego pierwsze beneficja. Byliśmy też po traumie wielkiego kryzysu przełomu wieków, o którym dziś mało kto już pamięta. A teraz jesteśmy bogatsi o doświadczenia, środki unijne i wspomnienie kolejnego kryzysu, który jednak obszedł Polskę bokiem. Istotne jest też to, że grono wyborców zasiliły roczniki myślące zupełnie inaczej niż pokolenia ich rodziców. Nie będzie więc prostej powtórki z 2007 roku.
Dziś walka o władzę rozgrywa się tylko w obrębie tych wyborców, którzy są zdolni do zmiany swoich poglądów i preferencji politycznych. Dlatego partie, które tego nie rozumieją, trafiają na aut. Opozycja nie wygra z PiS tą samą bronią, co przed dekadą. Jeśli kiedyś chce do tego zwycięstwa doprowadzić, musi stać się takim PiS z 2015 roku, a nie Platformą z 2007.