Piękny, uniwersalny i niezwykle polski. "Zimna wojna" nagrodzonego w Cannes Złotą Palmą za najlepszą reżyserię Pawła Pawlikowskiego to dzieło angażujące widza od samego początku do końca. Zarówno historią, jak i formą. Filmu na dobrą sprawę nie trzeba już nikomu przedstawiać. Jedyne co trzeba... to zobaczyć go w kinie. Premiera już 8 czerwca.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Temat miłości w kulturze nigdy się nie zestarzeje, bo od zarania dziejów szukamy jej, zachwycamy się, a przede wszystkim próbujemy ją zrozumieć. "Zimna wojna" nie poda nam remedium i recepty na szczęśliwe życie, bo ukazuje tę najgorszą formę uczucia - toksycznego, gdy para kochanków im bardziej się rani, tym bardziej nie może bez siebie żyć. Owi zakochani mają twarze Tomasza Kota i Joanny Kulig. On jest czarujący, powściągliwy i wiecznie pali papierosa, ona wybuchowa, niezdecydowana i skłonna do popełniania głupot.
Połączył ich folkowy zespół Mazurek (skojarzenie z Mazowszem jak najbardziej na miejscu), który w powojennej Polsce koncertował z ludowym repertuarem. To właśnie muzyka napędza film, a piosenka "Dwa serduszka" długo wam nie wyjdzie z głowy. Podobnie jak doskonałe zdjęcia Łukasza Żala, który operując jedynie czernią i bielą wyzwala w nas dodatkowe pokłady wyobraźni. O kulisach Cannes i "Zimnej wojny" rozmawiam z producentką filmu - Ewą Puszczyńską z łódzkiego studia Opus Film.
Czy jeżeli filmowiec ma na koncie Oscara i Złotą Palmę, to myśli sobie "no to teraz mogę umierać"?
Absolutnie nie! Filmów się nie robi dla Oscarów i Złotych Palm. Kręci się je z potrzeby serca, potrzeby wypowiedzi czy rozmowy z widzem. Nagrody to przysłowiowa wisienka na torcie i nigdy nie jest tak, że można umierać, tylko dalej trzeba robić dobre filmy.
Przeżywa pani powrót do szarej rzeczywistości po festiwalu w Cannes? Nie jestem sobie tego nawet wyobrazić, a jedynie domyślić, bo sam przeżywam "depresję pofestiwalową" kiedy wracam z imprezy muzycznej i ciągle czuje te emocje i wspominam spotkania ze znajomymi.
Po pierwsze: ciągle jesteśmy w tym pędzie, udzielamy wywiadów, przygotowujmy też premiery; warszawską i w trzech regionach, które współfinansowały film. Nie mam czasu na depresję czy nostalgię. Nawet teraz jestem w trakcie finansowania kolejnego filmu Tomka Wasilewskiego (m.in. "Płynące wieżowce", "Zjednoczone stany miłości" - red.). To będzie wyjątkowy film. Mimo, że porusza trudny temat kazirodztwa też będzie filmem o miłości. Będę produkować przez swoją firmę Extreme Emotions. Po drugie: gdy kręcimy, to żyjemy kompletnie innym życiem. Po powrocie do domu przeżywam zderzenie z rzeczywistością, podobne do tego "pofestiwalowego", zatem dla mnie to też nic nowego.
A co pani najbardziej zapadło w pamięć na festiwalu? Rzecz jasna oprócz samego momentu ogłaszania i wręczenia nagrody.
To nie jest był mój pierwszy festiwal w Cannes, bo jeżdżę na niego od mniej więcej 20 lat, ale był pierwszym z filmem w konkursie głównym. Wcześniej koprodukowałam filmy, które startowały w innych sekcjach. Obserwuję za to zmiany na festiwalu. Ten był inny, bo mniej zatłoczony i z mniejszą ilością gwiazd. Spokojniejszy.
"Oczywiście najwspanialszym momentem była nagroda, ale również premiera. Dla mnie osobiście to było dużo większe przeżycie niż rozdanie Oscarów. Kiedy leci się do Hollywood z filmem w kategorii nieanglojęzycznej, to tak naprawdę nikogo ten film nie obchodzi. Media zauważają nas tylko jeśli stawimy się na czerwonym dywanie na kilka godzin przed uroczystością, zanim zjadą się celebryci. Dopiero otrzymanie Oscara przyciąga uwagę o samej nominacji prawie nikt nie mówi".
Z kolei w Cannes, od momentu gdy przyjechaliśmy na festiwal, wszyscy jesteśmy traktowani równo – jak wielkie gwiazdy, bo mamy zaszczyt być w konkursie głównym. Dla mnie przeżyciem był moment, gdy wchodziliśmy na salę pełną ludzi, wszyscy bili brawo, padały na nas światła, a potem był film, wsłuchiwałam się w oddechy widzów i atmosferę. To było fantastyczne.
Jak wy to robicie? Jak wam się udaje kręcić filmy, które zdobywają najważniejsze nagrody oraz seriale, które również są dobrze przyjmowane przez widzów i krytyków, chociażby "Kruk". Macie jakąś konkretną metodę?
Przede wszystkim w Opusie pieczołowicie wybieramy projekty, nad którymi chcemy pracować. W studio mamy dużo niezależności i każdy zajmuje się "swoim" filmem. Ja przez ostatnie lata byłam zajęta "Zimną wojną". Wynika to z tego, że chcemy robić dobre, zauważone przez widzów i krytyków filmy. W moim przypadku to zawsze film, który jest także moim osobistym głosem w rozmowie z widzem.
Od razu przypominają mi się słynne słowa Bogusława Lindy, który mówił, że "Łódź to miasto meneli". Powiedział to w kontekście miasta, ale też "Łodzi filmowej", która jego zdaniem – skończyła się. A to jednak guzik prawda, bo 3 lata temu "Ida" zgarnęła Oscara, a teraz „Zimna wojna” Złotą Palmę dla najlepszego reżysera. A oba te filmy wyprodukowało łódzkie studio i nawet operator Łukasz Żal skończył łódzką filmówkę.
Pewnie, że dużo się zmieniło. Łódzka Wytwórnia Filmowa była w pewnym momencie głównym miejscem, gdzie kręciło się filmy. Trzeba jednak zrozumieć, że świat się zmienia i przemysł filmowy również. Prawie nikt już nie kręci w studiach, a oryginalnych miejscach, budynkach i krajobrazach. Cały "biznes" przeniósł się do Warszawy. To tam jest najwięcej studiów produkcyjnych, które robią reklamy i filmy. Zmieniła się infrastruktura, ale to jest znak czasów. Jednak jak widać dalej w Łodzi można robić dobre a nawet najlepsze filmy.
"Zimna wojna" też była nakręcona z rozmachem – zgodnie z tym co pani mówiła. W filmie widzimy, oprócz Warszawy, Paryż, Berlin, a nawet byłą Jugosławię.
Tego wymagała historia i rzeczywiście sceny w Jugosławii, kręciliśmy w Chorwacji, a Paryż w Paryżu, ale tylko sceny uliczne. Wszystkie wnętrza zostały nakręcone w Łodzi. Zostały znalezione i zaadaptowane w łódzkich kamienicach, łącznie z kawiarenką, w której spotyka się Zula (Joanna Kulig) z Wiktorem (Tomasz Kot). Zbudowaliśmy ją na tyłach Grand Hotelu przy Piotrkowskiej. Podobnie jak Klub l'Eclipse, który powstał we wnętrzach dawnego teatru w tym samym budynku. Nawet jedna mała łódzka uliczka udawała Paryż, a Wrocław udawał Berlin. Tradycyjnie (śmiech).
W trakcie festiwalu media obiegła wypowiedź Pawła Pawlikowskiego o „czarnej liście”, która okazała się fake newsem Francuskiej Agencji Prasowej. Jednak abstrahując od czasów czarnego PR-u „Idy”, teraz chyba rządzący aż tak bardzo nie krytykują waszych filmów, a nawet chętnie je wspierają. „Zimna wojna” z PISF otrzymała 7 mln złotych dofinansowania, które pozwoliło właśnie na międzynarodowe zdjęcia, a oprócz tego instytucja pomaga wam w promocji.
Paweł rzeczywiście rozmawiał z agencją i jego wywiad był krytyczny w stosunku do tego co się dzieje w Polsce i polityki naszego rządu. Natomiast nie użył w tej wypowiedzi słowa "czarna lista" i kilku innych, które Francuzi zacytowali ze starego wywiadu. Oni potem napisali sprostowanie, ale o tym nikt już nie słyszał.
Natomiast Instytut zawsze nas wspierał i zawsze to podkreślamy, oddzielając krytyczne słowa pod adresem rządu od wspierającego nas Instytutu. Mówimy o tym otwarcie Instytut dofinansował Zimną Wojnę za kadencji pani dyrektor Sroki , a pan dyrektor Śmigulski przyznał nam, po pozytywnej opinii ekspertów, dodatkowe dofinansowanie , które, wraz ze wsparciem z innych źródeł , pomogło nam skończyć film. PISF przydzielił nam również dotację na promocję filmu w Cannes , więc jak pan widzi , faktycznie solidnie nas wspiera.
Wróćmy teraz do samego filmu. Jakie miała pani wrażenia po seansie gotowej "Zimnej wojny"? Czy, jako producentka, mogła w ogóle oglądać go pani z taką ekscytacją jak zwykły widz?
Ten film oglądałam dziesiątki razy zanim trafił do Cannes, bo byłam obecna na każdym etapie produkcji. W montażowni widziałam wiele wersji tego filmu, wiedziałam, że mamy wyjątkowy film, w którym nie ma zbędnych elementów, że każda klatka, każda sekunda, każdy dźwięk składa się na spójną, genialną całość. W Cannes, jak wcześniej mówiłam, wsłuchiwałam się w oddechy widowni i maniakalnie sprawdzałam czy napisy są dobrze umieszczone. A po seansie była owacja na stojąco...
Zarówno „Ida”, jak i „Zimna wojna” to obrazy czarno-białe. Co jest takiego w czerni i bieli, że urzeka nas w dobie IMAX-u i telewizorów 4K?
Oba filmy kręcone są kamerą cyfrową, chociaż ludzie nie do końca w to wierzą, "Zimna wojna" nawet w 4K. Początkowo chcieliśmy nakręcić "Zimną wojnę" w kolorze i tym samym odejść od "Idy", ale tak naprawdę nie ma teraz takich barw jakie były w latach 50-tych i 60-tych. Świat jest teraz kolorowy zupełnie inaczej. Z drugiej strony nie ma kolorów, które miałyby tyle odcieni jak czerń i biel. Poza tym nadaje to wszystkiemu ogromną szlachetność i ponadczasowość.
Kiedy kręciliśmy "Zimną wojnę", często mieliśmy ustawiony tzw. split screen (podzielony ekran – red.), na którym sprawdzaliśmy poziomy barw. Po jednej stronie mieliśmy kolorowe stroje zespołu Mazowsze, a po drugiej czarno białe. I to naprawdę wyglądało dużo piękniej. To była świadoma decyzja reżysera i operatora. I to była bardzo słuszna decyzja.