Brzydzi mnie pedofilia, a już tym bardziej pedofilia w Kościele. Ale sposób w jaki ten problem Smarzowski ujął w "Klerze" uważam za przesadzony. Obrażający inteligentnego człowieka, który w zamierzeniu ma bezkrytycznie przyjąć tezę reżysera. Podobnie jak czarno-białe epatowanie wszystkimi możliwymi grzechami księży w trwającym niewiele ponad dwie godziny filmie, bez żadnych półcieni. Uwaga, w tekście znajdują się spoilery.
W mediach od blisko 20 lat, w naTemat pracuję od 2016 roku jako dziennikarz i wydawca
Napisz do mnie:
rafal.badowski@natemat.pl
Dla mnie Wojciech Smarzowski to jeden z najbardziej utalentowanych polskich reżyserów. Oglądałem jego największe hity. Każdy z nich zrobił na mnie wrażenie, bo był autentyczny, po każdym wychodziłem z kina usatysfakcjonowany.
"Drogówka" ukazała w krzywym zwierciadle policję, "Wesele" – polskie społeczeństwo z prowincji, a dzięki "Wołyniowi" – dla mnie trochę zbyt mocnemu – poczułem klimat ukraińskiej ludowości. Tym razem jednak coś poszło nie tak.
Prawica i środowiska kościelne odsądzały film od czci i wiary jeszcze przed premierą. A Smarzowski mógł zacierać ręce. Miał też idealnych aktorów. Gajos, Braciak, Jakubik to sprawdzeni zawodnicy. I oni pokazali swoje atuty w "Klerze". Jednym słowem samograj, to nie mogło się nie udać. A jednak...
– Nasze dzieci mają wyprane mózgi, bo wychowuje się je w przesądach – przekonuje. Mam jednoznaczne wrażenie, że to przesada. Po przeczytaniu całej rozmowy mam też przekonanie, że opisane w filmie sytuacje zna głównie z głośnych przekazów medialnych, bo nigdy nie dotknął prawdziwego Kościoła od kuchni. I być może wpadł w pułapkę gorącego politycznego sporu w Polsce.
Czy są w Polsce normalni księża?
A prawdziwy Kościół znacznie częściej niż opisany w filmie to szara codzienność, znacznie mniej sensacyjna niż w jego filmie, jak w każdej grupie społecznej. Zaryzykuję twierdzenie, że znajdziemy na co dzień więcej cichych, pozytywnych bohaterów niż diabłów wcielonych, bo to, nie przymierzając, dziewięciu na dziesięciu księży w "Klerze".
Sam reżyser przyznawał, że spotęgowanie złych uczynków księży ma w jego filmie miejsce, co jest świadomym zabiegiem znanym z wcześniejszych, udanych produkcji. A jednak tym razem to się nie udało. Argument o tym, że film powstał, by uzdrowić zepsuty Kościół w Polsce, jest nietrafiony. Albo cyniczny.
Smarzowski epatuje bowiem wszystkimi możliwymi przykładami zepsucia Kościoła w Polsce. W filmie nie ma normalnych księży. W sposób zmasowany zmieścił wszelkie problemy z jakimi mierzył się Kościół w Polsce, na czym traci mało ciekawa, rozbita na zbyt wiele wątków fabuła. Tak jakby brakowało mu jednego, naprawdę dobrego pomysłu.
Prawdziwą fabułę zastępują coraz bardziej w zamierzeniu szokujące sceny. Już w połowie "Kleru" widać, że film wpada w niebezpieczną spiralę i nic ciekawego się do końca nie wydarzy. Jesteśmy epatowani zbolałymi, teatralnymi minami ofiar księży pedofilów, po tym jak Kościołowi po raz kolejny udaje się ukryć ten proceder w swoich szeregach. To wszystko coraz bardziej nudzi.
Pedofile, pijacy, geje i łapówkarze
Widzimy wszechobecne pijaństwo, wyłudzanie ogromnych sum od biednych parafian, rozbijanie samochodów w stanie upojenia, dewiacje seksualne łącznie z sado-maso, korupcję na każdym szczeblu kościelnej hierarchii. Nie ma żadnej przeciwwagi.
Poziom kondensacji wątków pedofilskich w filmie jest przesadzony. Dwóch z trzech głównych bohaterów filmu zetknęło się z pedofilią bezpośrednio. Jaka jest w rzeczywistości skala tego zjawiska? Z badań, na które powołuje się Deutsche Welle, wynika, że przestępcami seksualnymi było 4,4 proc. księży pomiędzy 1946 a 2014 rokiem. Czyli nieco więcej niż co dwudziesty duchowny.
Zbyt mocna jest scena w sierocińcu. Przywołuje na myśl horror klasy B. Złowrogi półmrok, groźna mina zakonnicy. Siostra podżega nastolatka do gwałtu na innym chłopcu, bo ten zasikał łóżko. Zanim zostaje zgwałcony, dostaje srogie lanie i wyje z bólu. Wszyscy patrzą przerażeni. Naprawdę taka jest rzeczywistość sierocińców?
Nawet akcje dobroczynne w filmie są podszyte nieczystymi intencjami kapłanów, a przecież – przy wszystkich zastrzeżeniach – nie sposób kwestionować ich skali na przestrzeni ostatnich 30 lat. Często realizują je dzięki swojej mrówczej pracy księża z ubogich miejscowości, o których ogólnopolskie media nie informują.
W "Klerze" odpowiada za nie ksiądz Lisowski grany przez Jacka Braciaka, czyli czarny charakter filmu, doszczętnie zdemoralizowany karierowicz. Dziennikarka wykryła przekręt w przetargu, za którym stał ksiądz. Ten chce udowodnić, że naprawdę pomaga chorym dzieciom. I dlatego osobiście zanosi im do szpitala onkologicznego konsole i gry.
Ale już podczas rozmowy z chłopcem, który boi się śmierci, cynicznie tłumaczy, że Jezus zabierze go do siebie, bo go kocha. Mina kapłana zdradza, że jest zirytowany rozmową z chłopcem. Nie potrafi i nie chce go w żaden sposób pocieszyć. Film kończy się wymarzonym wyjazdem Lisowskiego do Watykanu, po tym jak znalazł on kompromitującą taśmę sado maso z arcybiskupem Mordowiczem, którego gra Gajos.
I chwyt poniżej pasa, po którym miałem ochotę wyjść z kina. Kapelan "Solidarności", który odprawia mszę za ojczyznę, okazuje się być pedofilem. Pierwsze skojarzenie, które miałem – i myślę, że miało je wielu – to msze w kościele Stanisława Kostki, które odprawiał ksiądz Jerzy Popiełuszko. Dla mnie Wojciech Smarzowski dokonał tu celowej prowokacji, by jeszcze wzmocnić przekaz. Bez komentarza.
Finałowa scena grana przez Arkadiusza Jakubika trąci niepotrzebnym patosem. W zamierzeniu ma być dramatyczna, a sprawia wrażenie sztucznej.
Mimo wszystko warto wybrać się na "Kler", bo to ważny film, rozpalający polityczny spór w Polsce. Doceniam odważne złamanie tabu, jakim do tej pory była pedofilia wśród księży. I każdy, komu to leży na sercu, powinien go zobaczyć. Bo nie sposób obok obrazu Smarzowskiego przejść obojętnie. Ale jeśli ktoś chce po prostu zobaczyć dobre kino, może się rozczarować.