Współpracował już m.in. z Andrzejem Wajdą i Agnieszką Holland. Pojawił się w pierwszym polskim serialu Netflixa, a w przyszłym roku będziemy mogli oglądać go przynajmniej w dwóch dużych, kinowych produkcjach. Ten chłopak ma przed sobą szansę na ogromną karierę. Tomek Włosok - warto zapamiętać to nazwisko, bo wszystko wskazuje na to, że kolejny rok, może należeć właśnie do niego.
Kiedy spotykamy się w jednej z warszawskich kawiarni, od razu czuję, że bije od niego pozytywna energia. Uśmiechnięty, skromny i normalny - podchodzi z dystansem do życia i samego siebie.
Jego talent dostrzegli i docenili już najwięksi twórcy polskiego kina, a chłopięcy urok z pewnością przysporzy mu wiele fanek. Tomek Włosok to chłopak, którego pracę warto obserwować, już niedługo może być o nim bardzo głośno.
Czy praca przy "1983” dla Netflixa diametralnie różni się od innych produkcji, w których brałeś udział?
Na etapie realizacyjnym wygląda to raczej podobnie. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy dużo więcej możliwości jak choćby dostępność lepszego sprzętu. Mieliśmy poczucie, że wszystko jest robione porządnie, że jest czas na realizację koncepcji, a tego przy wielu produkcjach często brakuje. Mieliśmy ogromny komfort.
Ale rzeczywiście, kiedy postanowiłem, że wchodzę w ten projekt, wyobrażenia były nieco inne. Faktycznie jest takie przekonanie, trochę stereotypowe, że kiedy na naszym rynku pojawia się platforma kojarzona z zachodem, to wyobrażamy sobie, że to będzie nie wiadomo co. I ja też tak trochę myślałem - że jedziemy do Hollywood, tylko w Polsce (śmiech).
Nastąpiło zderzenie z rzeczywistością?
Nie, absolutnie. To był plan, który pod względem organizacji, komfortu i rzetelności ekipy był naprawdę wyjątkowy. Rozczarowani mogli być ci, którzy sądzili, że skoro to Netflix, to będziemy robić Marvela.
Po premierze "1983” pojawiały się pewne różnice w odbiorze. Wśród polskiej widowni opinie były podzielone, ale zagraniczni widzowie w znakomitej większość byli pod wrażeniem, o czym zresztą mówiła sama Agnieszka Holland. Z czego wynika ten dysonans? Czy to taka nasza typowo polska - krytyka dla krytyki?
Szczerze mówiąc nie wiem. Zastanawiałem się nad tym, próbowałem to przeanalizować. Być może nie umiem być w tej kwestii obiektywny, bo brałem w tym udział, ale mnie to się naprawdę podoba. To dzieło, które - być może dla niektórych - dialogowo zgrzytało, co spowodowane było tym, że scenariusz pisany był po angielsku, a później tłumaczony był na polski, żeby potem znów wrócić do angielskiego.
W warstwie samej historii, wykreowanego świata i grze wybitnych aktorów, przy zachowaniu największego obiektywizmu, nie jestem w stanie nic mu zarzucić. To mądre kino, które przeplata się z ciekawie wykreowanym światem. Naprawdę mam problem z przyczepieniem się do czegokolwiek.
Może sposób narracji w Polsce powinien być prowadzony inaczej - być krótszy, bardziej treściwy, a mniej opisowy, bo do takiego jesteśmy przyzwyczajeni. To chyba wynika z tego, jak nauczyliśmy się opowiadać historie i je przyswajać.
Serial dostępny jest w ofercie Netflixa w wielu krajach, co oznacza, że oglądają go widzowie z całego świata. To może otworzyć drzwi do międzynarodowej kariery? W czasach "Zimnej wojny” i ogromnych sukcesów polskich aktorów, to wydaje się bardzo prawdopodobne.
Mam nadzieję (śmiech). A tak serio to nie do końca jestem typem skoncentrowanym na budowaniu tzw. kariery, nie skupiam się na tym. Chcę wykonać rzetelną pracę, a potem zobaczymy - jeśli się spodoba i wynikną z tego propozycje to super. Fajnie, kiedy twoja praca zostaje doceniona, a jej następstwem jest kolejna. Abstrahując od czysto artystycznej strony aktorstwa, to po prostu trzeba też z czegoś żyć (śmiech).
"Zimna wojna” pokazała, że polscy aktorzy nie muszą mieć kompleksów i mogą robić niemałe zamieszanie również za granicą
Przebiliśmy pewien mur. Joasia Kulig, która jest wybitną aktorką, ma teraz okazję pokazać swoją energię, osobowość i udowodnić, że nie ma wielkiej różnicy między nią, a tymi, którzy są w tzw. światowej czołówce. Tak naprawdę nie ma żadnej, to tylko kwestia urodzenia się w innym miejscu, bo jej talent i temperament to absolutnie światowy poziom.
Wracając do Polski - na początku przyszłego roku będziemy mogli oglądać cię w filmie "Diablo. Wyścig o wszystko”, w którym grasz Kubę, chłopaka, który chcąc zdobyć pieniądze na operację siostry trafia w świat nielegalnych wyścigów…
Zgadza się. Sam jeszcze nie widziałem efektu końcowego, więc na razie mogę o filmie mówić tylko biorąc pod uwagę pracę na planie i sam scenariusz. Głównym celem jest zebranie pieniędzy dla siostry.
Kiedy Kuba trafia do świata wyścigów, zostaje dostrzeżony przez wpływowych ludzi, którzy popychają go dalej, ale na swojej drodze spotyka nie tylko tych, którzy go wspierają, ale i takich, którzy rzucają mu kłody pod nogi. W tym wszystkim pojawia się też oczywiście wątek romantyczny. Mam nadzieje, że powstanie dobry, rozrywkowy film, który będzie pewnym powiewem świeżości.
W pracy nad filmem pomaga m.in Karolina Pilarczyk zwana królową polskiego driftu...
Tak, poza Karoliną wspierali nas zresztą też inni profesjonaliści, którzy opowiedzieli nam o świecie polskich wyścigów i dopilnowali, by to było zrobione rzetelnie i miało coś wspólnego z rzeczywistością, zamiast kreować świat, który jest wymyślony od A do Z.
Mam nadzieje, że to nie będzie tylko rozrywka, ale i dobre kino. Myślę, że Michał Otłowski jest gwarancją, że nie wyjdzie z tego produkcja, pod którą aktorzy będą wstydzili się podpisać. To bardzo dobry reżyser, a i sama historia jest po prostu ciekawa.
Zaglądałeś może do komentarzy pod trailerem? Niektórzy są zaciekawieni, ale pojawia się też sporo krytyki czy skojarzeń z filmami Vegi. Coś w tym jest czy jednak te porównania są trochę krzywdzące?
To oczywiście zweryfikuje czas. Wydaje mi się, że jesteśmy tam w trochę komiksowym świecie i to jest spory wyróżnik. Vega jest jednak w jakiś sposób dokumentalistą, ja tak widzę jego filmy - chodzi mi o prowadzenie kamery, opowiadanie historii, niesienie pewnej prawdy. My natomiast wprowadziliśmy element magiczny, jak sądzę.
Michał Pukowiec, który był operatorem nietypowo wszystko oświetlił, dominują ciekawe niebieskie, czerwone, żółte światła, tworzące trochę odrealniony, komiksowy świat i to jest - moim zdaniem - największą siłą tego obrazu.
Myślę, że dopóki finalna wersja nie powstanie, porównań do kina Vegi nie brałbym serio. Choć nie da się ukryć, że to reżyser, który robi skuteczne filmy - są popularne, zawsze przyciągają ogromne ilości widzów. Abstrahując od tego, jakie wartości za sobą niosą, to one na siebie po prostu zarabiają. Pod względem sukcesów finansowych jest to na polskim rynku fenomen, który wielu chciałoby powtórzyć.
Najłatwiej jest porównywać nową produkcję do czegoś, co już istnieje albo tworząc - wzorować się na innych filmach tego samego gatunku. Mam jednak nadzieje, że my w tej kategorii będziemy pierwsi i to inni będą się porównywać i wzorować na nas.
"Diablo (…). To nie jedyna produkcja, w której zobaczymy cię w 2019. W "Underdogu”, opowiadającym historię zawodnika MMA, wcielasz się w niepełnosprawnego brata głównego bohatera. Ta rola była szczególnie trudna?
To było ogromne wyzwanie, również dlatego, że bardzo szybko wszedłem w zdjęcia. Nie miałem wiele czasu na przygotowania, a zależało mi na tym, aby nie oszukiwać ludzi, bo to zawsze widać. Postać, którą gram od 15 lat jest niepełnosprawna, chciałem znaleźć sposób, żeby wyszło wiarygodne, a nie śmieszne.
Udało się? Wsiadłem na wózek i jeździłem na nim cały czas. Podczas całych dni zdjęciowych z niego nie zsiadałem, nie tylko na planie, ale i w miarę możliwości - poza nim. Wiedziałem, że mogę wstać, ale mimo tego jednak czułem się jak w puszce, straszne.
Oczywiście w żadnym stopniu nie chcę porównywać swojego doświadczenia z osobami, które są niepełnosprawne, jednak teraz dużo lepiej rozumiem jak musi być im ciężko. I mam tu na myśli nie tylko sam fakt przykucia do wózka, ale i reakcje ludzi. Z jednej strony to bardzo miłe, że są pomocni i życzliwi, ale jednak odczuwalne jest to piętno niepełnosprawności - ciągłej obserwacji, politowania w spojrzeniu. To była trudna praca, ale też otwierająca oczy.
Jak pracowało się z Erykiem Lubosem?
To niezwykłe doświadczenie, a Eryk Lubos to doskonały aktor. Widać, że film "Underdog" to jest jego projekt. Coś, czym on absolutnie żyje. Nawet na konferencjach, gdy opowiada o filmie, cały czas walczy, jest na ringu. To jego "dziecko”. Nie chodzi nawet o samą warstwę artystyczną, ale on po prostu tymi sportami walki żył, żyje i są chyba najbliżej jego serca.
Praca z nim była dla mnie ogromną przyjemnością. Nie mieliśmy dużo czasu, aby poznać się poza planem, ale ze swojej strony naprawdę poczułem taką braterską więź, mam nadzieję, że to będzie widać na ekranie. Taka relacja między aktorami pozwala na więcej luzu, zabawę sytuacją, przez co i efekt końcowy jest bardzo naturalny.
Takie chwile są cudowne, ale przytrafiają się bardzo rzadko. Oczywiście kogoś można lubić i czuć się w jego towarzystwie dobrze, ale zdarzają się sytuacje, kiedy ta relacja wchodzi na zupełnie inny poziom. Tego nie da się wypracować, to się czuje albo nie. To było naprawdę fajne.
Więcej luzu pozwala też na odrobinę improwizacji?
Tak, zresztą to chyba ją właśnie lubię najbardziej. To takie wyzwanie, pojedynek - nagle zostajesz rzucony na głęboką wodę i możesz albo utonąć albo wypłynąć. Bywa oczywiście, że te improwizacje nie dążą do niczego, ale jednak czasem pozwalają stworzyć coś niezwykle zaskakującego i prawdziwego.
Wszystkie role, o których rozmawiamy bardzo się od siebie różnią. W jednym z wywiadów wspomniałeś, że chciałbyś zagrać socjopatę. A jest rola, której absolutnie byś się nie podjął?
Ostatnio miałem okazję być na castingu do komediowej roli u Tomka Koneckiego. W jego filmach pojawiają się postaci, którzy grają śmiertelnie serio, ale to właśnie ta powaga najbardziej widza rozśmiesza. Zawsze wydawało mi się, że takiej roli właśnie nie będę w stanie tak zagrać. Zamiast zabawnie, wyszłoby śmiesznie i mógłbym się po prostu skompromitować. Ale poszedłem na ten casting, postanowiłem spróbować, bo i cóż… miałem rację, w ogóle tego nie czuję. (śmiech).
Z drugiej strony lubię wyzwania, dlatego nie wykluczam, że kiedyś jednak uda mi się przełamać i zmierzę się ze swoimi słabościami. Aktorzy to przecież wojownicy.
A jeśli dostałbyś ciekawą propozycję, ale musiałbyś diametralnie zmienić wygląd - przykładowo przytyć kilkadziesiąt kilo. Zgodziłbyś się?
Jasne! Jakbym miał taką możliwość to wchodzę w to w stu procentach. Nie ma wielu takich ról. To jednak nie kwestia braku aktorów, którzy by się na to zdecydowali, bo uważam, że możemy się pochwalić naprawdę wieloma wybitnymi artystami. Problemem jest brak czasu. W ogromnej ilości przypadków nie ma możliwości na długotrwałe przygotowywanie się.
Wiem, ze taką możliwość na pewno miał Dawid Ogrodnik przy okazji filmu "Chce się żyć”. Pracował z Maćkiem (Pieprzyca - przyp.red.), który daje duży spokój, duże poczucie komfortu. Kiedy aktor w reżyserze czuje wsparcie, jest się w stanie wiele nauczyć i rozwinąć skrzydła. Myślę, że Dawid tę szansę doskonale wykorzystał i stworzył kreację zapadającą w pamięć.
Masz 28 lat, a grałeś już m.in. u Andrzeja Wajdy, Agnieszki Holland i Macieja Pieprzycy. Czy jest ktoś jeszcze z kim chciałbyś w Polsce pracować?
Nie chciałbym póki co zdradzać nazwisk. Na pewno mogę powiedzieć, że doskonale wspominam współpracę z Maćkiem Pieprzycą. To u niego miałem okazję zagrać pierwszą dużą rolę w filmie "Jestem mordercą”.
Jeśli za jakiś czas będę robił podsumowanie dotychczasowej pracy, to na pewno to spotkanie będzie takim magicznym punktem. Za Maćkiem Pieprzycą się po prostu tęskni. Za jego pracą, jego planem. Bardzo chciałbym się kiedyś jeszcze z nim spotkać na zawodowym gruncie.