Paweł zadzwonił bardzo wcześnie. Nie mógł spać. Mówi: "Miałem fatalną noc, jakieś koszmary..." – tak Magdalena Adamowicz w opublikowanej przez "Newsweek" rozmowie z Tomaszem Lisem wspomina tragiczny dzień 13 stycznia. Wdowa ujawnia też nowe szczegóły nagonki ze strony służb i TVP oraz wymownie wspomina relacje ze – znanym jej z gdańskiego środowiska – Jackiem Kurskim.
Po raz pierwszy opowiedziała m.in. o tym, jak Paweł Adamowicz zachowywał się w dniu śmierci. Okazuje się, iż niepokój towarzyszył mu od samego rana. – Paweł zadzwonił bardzo wcześnie. Nie mógł spać. Mówi: "Miałem fatalną noc, jakieś koszmary, w końcu o piątej siadłem do biurka, a teraz idę na 7:00 do kościoła". Był jakiś roztrzęsiony (...) – wspomina wdowa.
Później kilkukrotnie próbowała skontaktować się z mężem, ale Paweł Adamowicz nie odbierał. Po pewnym czasie przyszło jednak połączenie z Polski... – Jak wyszłam z kościoła, to zobaczyłam, że był telefon od mojej siostrzenicy. Od razu oddzwoniłam. Płakała: "Madzia, jakiś facet zaatakował wujka nożem, jest reanimowany!" – relacjonuje rozmówczyni "Newsweeka".
W dalszej części rozmowy Magdalena Adamowicz wyznaje, iż próbowała myśleć relatywnie optymistycznie. Chciała wierzyć, że zamachowiec był uzbrojony co najwyżej w scyzoryk i pocieszała się, że Paweł Adamowicz miał na sobie grubą kurtkę.
– Powiedziałam sobie "spokojnie", ale nie wytrzymałam i zaczęłam do wszystkich dzwonić. (...) Dzwoniłam do kogo się dało. Cisza. W końcu odebrał Piotrek Grzelak (...). Nawet nie odebrał, ale za chwilę oddzwonił. "Magda – mówi – szef... nie wiem, co tam się dzieje... mnie tam nie było...". Łkał – opowiada.
W wywiadzie udzielonym Tomaszowi Lisowi wdowa po prezydencie Gdańska opisuje też moment, w którym poinformowano ją o śmierci męża. Nastąpiło to tuż po wielogodzinnej podroży z USA i wylądowaniu w Gdańsku. Magdalena Adamowicz uznała wówczas, że musi natychmiast jechać do szpitala. Chciała pożegnać się z mężem.
– Paweł był w takim białym worku, otworzyłam go... i przytulałam się do niego... całowałam. Otworzyłam ten worek bardziej, żeby dotknąć jego rąk... miał je zabandażowane częściowo. Nie bałam się go. On jeszcze nie był... taki... zimny... jeszcze był ciepły... nie mogłam zrozumieć dlaczego... – opisuje.
W rozmowie Magdalena Adamowicz ujawnia również, jak wyglądały wymierzone w całą jej rodzinę działania urzędów państwowych, prokuratury i służb.
– Nieustannie musieliśmy składać zeznania przed różnymi instytucjami. Ale nie tylko my. Nawet Pawła rodzice 90-letni, moi rodzice. Na rozprawę w sądzie teścia trzeba było przywieźć na wózku. Krewnych, których od lat nie widziałam, ściągali z zagranicy, żeby zeznawali. Wszystkie dokumenty urzędowe i zeznania potwierdzały to, co mówiliśmy, ale urząd skarbowy nie dał temu wiary. Zeznania kilkudziesięciu świadków odrzucił – wspomina.
Jak relacjonuje Magdalena Adamowicz na łamach "Newsweeka", zawzięto się nawet na zatrudnionego przez jej rodzinę doradcę podatkowego. Człowiek ten został oskarżony przez skarbówkę "o obrazę urzędnika państwowego", gdyż pozwolił sobie zauważyć, że wobec Adamowiczów stosuje się "esbeckie metody". Natomiast w sprawie kupna mieszkania przesłuchano... całe osiedle.
– Wy się wszyscy w Gdańsku znacie. Jacka Kurskiego też znacie. Mąż nie chciał do niego zadzwonić i zapytać: co wy wyrabiacie? – pyta w pewnym momencie prowadzący wywiad. Odpowiedzią było przytoczenie wymownej historii. – Kurski raz sam zadzwonił, gdy zmarła mu mama i potrzebował od Pawła jakiejś pomocy. Paweł mu pomógł – wspomina Adamowicz.