Atmosfery tamtego dnia nie da się porównać z niczym innym. Trudno objaśnić to tym, którzy na świat przyszli po roku 1989 lub trochę przed i nie mają jak pamiętać wydarzeń sprzed 30 lat. Awans polskich piłkarzy do ćwierćfinału Mistrzostw Europy w 2016? Tak, to też była ogromna radość, ale to nie to samo.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Wszyscy razem
Mało kiedy w historii narodów bywają takie wydarzenia, że jednoczą całe masy ludzi. I to nie chodzi tylko o to, że ludzie masowo poszli do wyborów. To nie to. To za mało. Przed 4 czerwca Polacy - bez względu na wiek, płeć, wykształcenie, zawód, miejsce zamieszkania - zjednoczyli się, robiąc co tylko było w ich mocy, aby "Solidarność" odniosła możliwie najlepszy wynik.
Nie wiem, czy dziś możliwe byłoby takie zaangażowanie np. licealistów czy nawet uczniów podstawówek do działania w kampanii wyborczej. Wtedy to było zwyczajne, że nosiło się ulotki, rozklejało się plakaty, że chodziło się na wiece. Wtedy nikt nikogo nie zmuszał do udziału w takich spotkaniach. Ba, nawet nikt specjalnie nie zachęcał – wiadomość o wiecu rozchodziła się raczej pocztą pantoflową.
Pamiętam spotkanie wyborcze w Parku Zwierzynieckim w Białymstoku, gdzie czuło się, że wszyscy myślą tak samo, chcą tego samego, marzą o tym samym. Taką jedność można poczuć w tłumie na stadionie, na koncercie – tyle że tu było jasne, iż na naszych oczach właśnie wali się coś, co nas zniewala, coś, co wydawało się niezniszczalne.
W trakcie wiecu sprzedawano cegiełki z przeznaczeniem na finansowanie kampanii – pamiętam długie kolejki ludzi, którzy kupowali papierek w kształcie banknotu z logo "Solidarności". Bo wszyscy wiedzieli, że to jest wspólna sprawa, każdy chciał mieć w tym choć minimalny udział. I każdy też chciał mieć pamiątkę, bo wiedział, że uczestniczy w chwili historycznej.
Oni i my
Z prowizorycznej sceny ustawionej w środku parku przemawiali kandydaci "Solidarności" do Senatu i Sejmu – prof. Andrzej Stelmachowski, prof. Andrzej Kaliciński oraz Krzysztof Putra i Jan Beszta-Borowski. I oni - może to dziś brzmi idiotycznie - mówili ludzkim głosem! Ot tak, po prostu – mówili takim językiem, jakim ludzie mówili między sobą! Nie takim, jaki na co dzień był słyszany z telewizora. Tam wciąż królowała nowomowa – jakby istniały dwa narody. Oni i my.
4 czerwca okazało się, że naród to my. Że oni to mniejszość. Zwycięstwo "Solidarności" było przytłaczające tak bardzo, że chyba nawet sami jej liderzy nie za bardzo się spodziewali, że za chwilę przyjdzie im przejąć władzę w państwie.
Zanim jednak ogłoszono wyniki głosowania, warto sobie uświadomić, co podczas wyborów 4 czerwca 1989 r. wyglądało zupełnie inaczej niż dziś. Po pierwsze – nie było żadnej ciszy wyborczej! Można było agitować, ile się da w trakcie głosowania. I "Solidarność" tę możliwość wykorzystała do maksimum. 10 tys. słynnych plakatów autorstwa Tomasza Sarneckiego zawisło w Warszawie właśnie 4 czerwca.
Skreślono komunizm
Druga niezmiernie ważna różnica to to, jak wówczas wyglądało głosowanie. Wyborca nie stawiał krzyżyka przy nazwisku. Aby głos był ważny, nazwiska tych, których nie chcielibyśmy wybrać, należało skreślić. Jeśli ktoś nie skreślił żadnego nazwiska, to oznaczało, że... zagłosował na wszystkich kandydatów.
Po dziś dzień wielu ludzi pamięta, ile satysfakcji dało im skreślenie wieloletniego szefa znienawidzonej PRL-owskiej propagandy, Jerzego Urbana, który zdecydował się na szaleńczy start z list przeznaczonych dla kandydatów bezpartyjnych, z których startowali ludzie "Solidarności". Mandatu oczywiście nie wywalczył.
Większość kandydatów PZPR startowała z tzw. krajowej listy wyborczej. Na niej można było znaleźć nazwiska ludzi z partyjnego betonu, jak Florian Siwicki, ale też i ludzi kultury, jak reżyser Jerzy Kawalerowicz. Pełnili wtedy taką rolę, jak i dziś różne gwiazdy na wyborczych listach. Chyba jednak nie wyczuli, że to już koniec. Że PRL odchodzi w niepamięć.
Ludzie PZPR nota bene czuli się na tyle pewnie, że nie przewidzieli w ordynacji, co będzie, jeśli wyborcy w ogóle ich nie poprą i część mandatów zagwarantowanych dla nich pozostanie nieobsadzona. To była spektakularna porażka - osoby takie jak premier Mieczysław Rakowski czy gen. Czesław Kiszczak znalazły się poza parlamentem.
Spośród 35 mandatów, jakie miały przypaść liście krajowej, obsadzone zostały tylko dwa. Aby wybrać pozostałych posłów, dwa tygodnie później zorganizowano II turę głosowania, ale społeczeństwa to już zupełnie nie obchodziło.
Wybory nie w pełni wolne
I tu właśnie jest ta trzecia różnica. To były wybory, w których z góry ustalono, ile maksymalnie może uzyskać "Solidarność". Stąd paradoks - drużyna Lecha Wałęsy niby wygrała, ale w Sejmie obsadziła "zaledwie" 161 mandatów. Na tyle - 35 proc. wszystkich miejsc - pozwalały ustalenia z Okrągłego Stołu. Pozostałe miejsca w parlamencie przypadły ludziom z PZPR, partii satelickich i innych organizacji wspierających dotychczasową władzę.
Nie można więc powiedzieć, że wybory do Sejmu były wolne. Co innego do Senatu – tam "Solidarność" wywalczyła 99 na 100 możliwych mandatów.
Tu też warto pamiętać, że w gronie opozycjonistów nie wszyscy wówczas byli zwolennikami udziału w wyborach, w których to PZPR dyktuje warunki. "Solidarność Walcząca" pod wodzą Kornela Morawieckiego była zdecydowanie przeciw. W wielu miastach odbywały się demonstracje z hasłami "Z komuną układy są dowodem zdrady".