Wróciłem z Azji po 2 tygodniach i nie wierzę, co przez koronawirusa czekało mnie w Polsce
Michał Mańkowski
12 marca 2020, 10:04·6 minut czytania
Publikacja artykułu: 12 marca 2020, 10:04
Czy dwa tygodnie to dużo? Na urlopie – sami wiecie – niekoniecznie, ale z perspektywy tego, jaką Polskę zostawiałem, a do jakiej wróciłem, wychodzi na to, że cholernie dużo. Przez 14 dni podróżowałem po Azji w dobie koronawirusa, napatrzyłem się, jak podchodzą do tego służby "tam" i finalnie (niestety) zobaczyłem, jak podchodzą do tego "tu".
Reklama.
Urlop był zaplanowany już od kilku długich miesięcy. Gdy na początku stycznia wybuchła epidemia koronawirusa, zaczęliśmy z uwagą obserwować temat i monitorować sytuację. Wtedy jednak byliśmy pewni, że w blisko dwa miesiące wszystko zostanie opanowane i stanie się tylko wspomnieniem.
Tak się jednak nie stało, ale nasz wyjazd przypadł na okres, gdy dynamika zakażeń w tamtym rejonie zaczęła wyraźnie spadać, więc podjęliśmy decyzję: jedziemy. Zaopatrzeni w środki dezynfekujące i maseczki (wtedy jeszcze nie było problemu z ich kupieniem w Polsce) zameldowaliśmy się na Okęciu. Paradoksalnie, wtedy wirus rozpędu nabierał w Europie.
Maseczki na lotniskach
Pierwsza scenka rodzajowa, którą warto wspomnieć, przytrafiła się nam jakieś 2 minuty po wejściu na lotnisko. Stoimy przy odprawie, w okienku obok grupa 40-50 letnich mężczyzn lecących gdzieś na narty. Po chwili do ich kolejki dołącza młody chłopak w maseczce. To znaczy próbuje dołączyć, bo gdy tylko pojawił się na horyzoncie, jeden z panów na całe lotnisko (dosłownie) nawrzeszczał na niego, machając rękami i krzycząc "stop, nie waż się tutaj podchodzić". W efekcie chłopak stał zdezorientowany i nieco wystraszony kilka długich metrów za nimi. Bo jak wiadomo maseczka=zakażony. No nie do końca.
W dniu wylotu na Okęciu maseczki dało się widzieć raczej sporadycznie. Klimat, który panował w Polsce był raczej luźny. Żarty z koronawirusa, wyśmiewanie robienia zapasów i faktu, że do Polski jeszcze nie dotarł i jakoś dotrzeć nie może. Na lotnisku nie było żadnych kontroli czy dodatkowych środków, które dałoby się zauważyć gołym okiem. Niemniej, dreamliner LOT-u do Singapuru był wyjątkowo pusty. W całym samolocie było kilkadziesiąt wolnych miejsc.
Procedury na lotniskach
W Singapurze (176 zakażonych, 0 ofiar) z kolei klimat już zdecydowanie odmienny. Zdecydowanie więcej ludzi w maseczkach, zarówno takich jednorazowych higienicznych, jak i "poważniejszych". Sporo służb medycznych w charakterystycznych kamizelkach i punktów kontrolnych, gdzie mierzy się temperaturę. Nie było opcji wyjścia z samolotu i ominięcia skanera, przy którym stały zawsze 3-4 osoby.
Dodatkowo porozstawiano tam specjalne tablice informacyjne o chorobie i objawach, a także naprawdę sporo punktów ze środkami do dezynfekcji rąk w newralgicznych miejscach np. przed lub po kontroli granicznej, przechowalni bagażu czy punkcie informacyjnym, a nawet w windach (!).
Pewnie, osoba zakażona nie musi od razu mieć gorączki, przez co uda się jej nieświadomie "uciec", ale takie działania pozwalają zminimalizować ryzyko. No i momentami potrafią być stresujące, bo "co się stanie, gdy zaświecę się na czerwono"? Jeden z obsługujących sprzęt zdawał się czytać w myślach, bo co chwilę żartował i zaczepiał przechodzących, rozluźniając atmosferę.
Wlatując do Azji, na lotniskach pytano tylko o to, czy w ostatnich 14 dniach odwiedzaliśmy Chiny bądź Koreę Południową. Dwa tygodnie później podczas powrotu lista "zbanowanych" krajów była już dużo większa i znajdowały się na niej także Włochy.
Wychodzimy z lotniska, zamawiamy Graba (taki tamtejszy Uber), kierowca w samochodzie ma płyn dezynfekujący dla pasażerów, a z przodu jeszcze kolejny dla siebie. Dojeżdżamy do hotelu, gdzie poza standardowymi informacjami przy zameldowaniu wypełniamy też karty informacyjne o podróży, stanie zdrowia itd. Idziemy na miasto pozwiedzać okolice, wchodząc do świątyni jesteśmy znowu skanowani na temperaturę, wypełniamy kolejne kwity (choć to raczej prowizorka, bo nikt ich nie sprawdza i raczej traktuje olewczo).
W głównych centrach handlowych, kasynie czy hotelach wygląda to podobnie. Jesteś zawsze skanowany na wejściu i wyjściu, a po korytarzach są porozstawiane środki dezynfekujące. Pracownicy mający kontakt ze sporą liczbą podróżnych pracują w zdecydowanej większości w maseczkach.
Koronawirus w Azji
Dużo spokojniej było na lotnisku w Kambodży (3 zakażonych, 0 ofiar), gdzie przemiał ludzi nie jest aż tak duży jak w Singapurze. Tam postawiono bardziej na kwestie wypełniania formularzy, choć to właśnie w Kambodży jeden jedyny raz mierzono nam (i każdemu wchodzącemu) elektryczny termometrem temperaturę podczas wejścia do budynku jednej z atrakcji. To także tam widziałem jednego turystę, który robił sobie "śmieszne selfie" z panią przykładającą mu ten termometr do głowy.
W malezyjskim Kuala Lumpur (149 zakażonych, 0 ofiar) mieliśmy tylko kilkugodzinną przesiadkę, ale lotnisko było przygotowane mniej więcej tak jak w Singapurze. Podczas każdego lotu musieliśmy wypełniać kolejne dokumenty o stanie zdrowia i miejscu naszego pobytu, a także mijać kolejne skanery temperatury i pracowników w maseczkach. W jednym z lotów stewardzi przechodzili także ze specjalnym sprayem dezynfekującym, a w kolejnym mieli na twarzach maseczki.
Karty lokalizacyjne wypełniało się także w Indonezji (34 zakażone, 1 ofiara). Na lotnisku w Denpasar były także znaki kierujące do specjalnej strefy kwarantanny – trudno powiedzieć, czy została stworzona specjalnie na potrzeby obecnej sytuacji, czy była już wcześniej. Standardowe stały się też już wizyty w punktach skanujących temperaturę i u pracowników w maseczkach.
Dostaliśmy także karty informujące o chorobie, na których była informacja dla lekarza. Jeśli jako pacjent zgłosimy się z gorszym stanem zdrowia, powinien potraktować nas poważnie, bo przebywaliśmy w terenie zagrożonym koronawirusem.
Generalnie w zdecydowanej większości miejsc i lotnisk, na których byliśmy środki ostrożności są wysokie. Zadbano nie tylko o kwestie informacji, ale i wyłapywanie potencjalnie zakażonych oraz minimalizowanie ryzyka zakażenia zdrowych.
Koronawirus w Polsce
W międzyczasie sytuacja w Polsce uległa diametralnej zmianie. Żarty, które czytaliśmy i słyszeliśmy jeszcze przed wyjazdem, nagle nieco ucichły. Pojawił się nie tylko pierwszy zakażony, ale kilkunastu kolejnych. Odwołano imprezy masowe, zajęcia i wprowadzono specjalne środki ostrożności.
W mediach społecznościowych widzieliśmy nie tylko kolejne artykuły o sytuacji, ale i zdjęcia znajomych, którzy pokazywali puste półki w sklepach. Generalnie sytuacja zmieniła się o 180 stopni i zaczęła wyglądać poważnie.
Poważnie było też podczas powrotu z Singapuru do Warszawy. Pierwsza rzecz, która rzuciła się w oczy to dużo większa liczba maseczek wśród podróżujących, zwłaszcza tych z Polski. Czekając pod gate'm temat wśród rodaków był tylko jeden: koronawirus. Trochę niby żartem, trochę niby serio, ale tylko o tym.
Z drugiej strony za chwilę słyszę taką kwestię:
– Mam maseczkę, ale przecież nie będę jej zakładać, jak ja w tym wyglądam – mówi na oko 50-letnia kobieta do swojej towarzyszki. Kawałek dalej siedzi Pan w podobnym wieku, który kicha na cały głos na siebie i wszystko dookoła, nie myśląc nawet o zakryciu twarzy. I tak to leci sobie dalej.
Wiedzieliśmy już, że sytuacja w Europie i Polsce zaczęła wyglądać dużo poważniej niż jeszcze kilkanaście dni temu, gdy wyjeżdżaliśmy. Nikt nie miał jednak pojęcia o tym, co czeka nas na miejscu. Jakie środki ostrożności powzięto i jak wygląda Okęcie w porównaniu do lotnisk w Azji.
No i właśnie nie wygląda. Stewardessy (niektóre pracowały w rękawiczkach, niektóre nie, jedna miała maseczkę) rozdały nam do wypełnienia obszerne karty lokalizacyjne, które następnie zebrano. Wszyscy wpisali tam dokładne dane kontaktowe, miejsca podróży czy swoje miejsce w samolocie.
Po wylądowaniu... pierwsze zaskoczenie. Nie wysiadamy do rękawa, tylko gdzieś na odległej płycie w okolicach terminala cargo. Ciemno, deszcz leje. Przy samolocie stoi – uwaga – radiowóz na sygnale i karetka, z których nikt nie wysiada. Po prostu stoją. Nie mam zielonego pojęcia po co, ale chyba tylko dla wrażenia. Nie widzę żadnego logicznego wyjaśnienia, bo nagle co, ktoś miał powiedzieć, że źle się czuje i zapukać do środka?
Następnie wsiadamy do dwóch autobusów. W środku słychać żarty. "A teraz nas wszystkich zagazują. Albo do lasu wywiozą i kulka w łeb. Jak nas będą palić, to mogli już przed przylotem". I tak dalej, i tak dalej.
Tutaj nawet pomyślałem, że takie działanie prewencyjne ma sens. Osoby z lotów z terenów zagrożonych zostają odseparowane i puszczone gdzieś bokiem. Ta myśl jednak szybko wyparowała, bo ostatecznie przewieziono wszystkich normalnie na lotnisko i wpuszczono samopas do środka. Nie było nikogo w maseczce, nie było żadnego punktu dezynfekującego ani tym bardziej skanującego temperaturę. Cytując klasyka, nie było niczego.
Wszyscy – zakażeni czy nie – rozeszli się po lotnisku, wsiedli w autobusy, samochody, taksówki, pociągi i pojechali dalej w kraj. Na koniec podrzucam wam dwa zdjęcia, zgadnijcie, które było robione w Polsce, a które w Singapurze.