– Niezależnie od tego, czy jest pandemia koronawirusa, czy jej nie ma, to samoloty pod Smoleńskim spadają, pijani kierowcy zabijają niewinne dzieci wracające ze szkoły. Groźba śmierci stale nad nami wisi. Rzecz zatem polega na tym, by się na to zawczasu przygotować – mówi ojciec Paweł Gużyński. Dominikanin zaznacza, że będziemy musieli szukać takich sposobów adaptacji do nowej sytuacji, które nie będą nas dehumanizowały.
Poniższy artykuł jest częścią cyklu "Świat po pandemii". To akcja zainicjowana przez Sebastiana Kulczyka i jego platformę mentoringową Incredible Inspirations, w której wspólnie publikujemy 21 tekstów wyjaśniających, jak będzie wyglądała nasza rzeczywistość i "nowa normalność" po kwarantannie i koronawirusie. Czytaj więcej
Jak ojciec sobie radzi z tą pandemią?
Ojciec Paweł Gużyński: – Świetnie. Mówię to prowokacyjnie, ponieważ pandemia, która zmusza obecnie wszystkich do pozostawania w domu, nie wprowadza pod tym względem w moim życiu jakichś szczególnych zmian. Życie w klasztorze to zawsze życie w izolacji.
Ale nie zawsze z zewnątrz docierają sygnały o 200 tys. zgonów z powodu koronawirusa.
Owszem. Ale do klasztorów, do zakonników, zgłaszają się ludzie w każdym czasie z prośbami: "Moja córka jest chora na raka, mój ojciec miał ciężki zawał. Może ojciec zdąży ją wyspowiadać?”. Ubieram buty, narzucam kapę na habit i biegnę do umierającego.
Chcę przez to powiedzieć, że dla księdza kontakt z cierpieniem, śmiercią, tragedią – nie jest czymś rzadkim lub nadzwyczajnym. Oczywiście dzisiaj występuje różnica skali, co również odczuwamy. Jeden z naszych braci z klasztoru w Rotterdamie w ciągu niespełna dwóch tygodni stracił dwie bliskie osoby w związku z pandemią. Do naszej zakonnej izolacji także wkrada się utrata najbliższych.
Tyle, że życie zakonne od samego początku tak zostało pomyślane, tak się ukształtowało, że jest formą permanentnego przygotowania na to, co najgorsze.
Czyli na śmierć?
Mnisi w chrześcijaństwie pojawili się dlatego, że po Edykcie mediolańskim gorliwość życia chrześcijan zaczęła słabnąć, gdyż minęły prześladowania. Wówczas pojawia się życie zakonne jako tzw. białe męczeństwo, czyli bezkrwawe zmaganie się ze śmiercią, w odróżnieniu od wcześniejszej sytuacji, gdy chrześcijanie żyli pod groźbą utraty życia z rąk prześladowców.
Mnisi wybierając życie w odosobnieniu, wychodząc na pustynię toczyli walkę duchową. Jej sedno po dzień dzisiejszy związane jest z tym, co jest sednem chrześcijaństwa. To walka na śmierć i życie, to walka o własne wewnętrzne zmartwychwstanie, o pokonanie przez miłość lęku przed śmiercią.
Niezależnie od tego czy jest pandemia, czy jej nie ma, to samoloty pod Smoleńskim spadają, pijani kierowcy zabijają niewinne dzieci wracające ze szkoły itd. Groźba śmierci stale nad nami wisi. Rzecz zatem polega na tym, by się na to zawczasu przygotować.
Ale wydaje nam się, że prędzej umrzemy, bo zakazimy się wirusem, niż wpadniemy pod samochód. Widzimy zresztą, co się dzieje obok i to na jaką skalę: Blisko 3 mln zakażeń koronawirusem, ponad 200 tys. zgonów.
Statystycznie rzecz biorąc nie wiem, czy bardziej prawdopodobne jest, że umrzemy z powodu pandemii. Ale tak czy siak to pewnego rodzaju złudzenie, ponieważ w kwestii własnej śmierci niewiele mamy do powiedzenia, jeśli w ogóle cokolwiek.
Chrześcijanom przypominają o tym nieustannie słowa w Ewangelii np. "Nie znacie dnia ani godziny. Czuwajcie i bądźcie gotowi". Gdybyśmy wiedzieli, kiedy przyjdzie złodziej życia, to staralibyśmy się mu przeszkodzić.
Za najcenniejszą w tym względzie przypowieść mnisi uznawali tę: "Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: "Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował?" Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem.”
Ów człowiek rozpoznawał swoją sytuację jako bezpieczną, a było dokładnie odwrotnie. I to jest klucz do naszego losu: zwalczyć ów głupotę złudnego poczucia bezpieczeństwa.
Nie znamy dnia ani godziny, ale towarzyszy nam strach przed śmiercią.
Podstawowym lękiem egzystencjalnym człowieka jest lęk przed śmiercią i unicestwieniem. Strach przed śmiercią jest obawą relatywną, dopiero lęk przed unicestwieniem konfrontuje nas absolutnie. Boimy śmierci, lecz lękamy się unicestwienia.
Strach i lęk to są dwie różne rzeczy. Strach odczuwamy przed tym, co znane, a lęk przed tym, co nieznane. Śmierć jest znana, więc się jej boimy. A lękamy się unicestwienia, bo nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, co oznacza fakt naszego niebytu. Bardziej nas przeraża niebyt niż śmierć.
Jak sobie teraz radzić z tą myślą? Teoretycznie chrześcijanom powinno być łatwiej, bo czekają na życie wieczne.
Chrześcijaństwo ma swoją odpowiedź, a jest nią wiara w zmartwychwstanie. Trzeba tu jednak wystrzegać się religijnego prostactwa, któremu się wydaje, że wystarczy powiedzieć "Chrystus Zmartwychwstał" i problem zniknie. Jak sobie poradzić? Trzeba wyjść z miejsca swojej rozpaczy i zmienić punkt widzenia.
Sprowadźmy to do obecnej sytuacji. Powinniśmy zacząć myśleć, że czas pandemii czegoś nas nauczy?
W pewnym zakresie również, bo jeśli znamy trochę historię, to wiemy, że niejedna taka pandemia przez Europę kiedyś już przeszła. Ale nie ta mądrość jest do zdobycia jako najważniejsza.
I Kościół zawsze był blisko ludzi, były wielkie procesje, modlitwy.
Różne rzeczy się działy, gatunek się wybronił i dalej wszczyna wojny i zaśmieca ziemię.
Chociaż mocno ucierpiał.
Dżuma np. wybiła Europę prawie do nogi, więc istnieje perspektywa, że jesteśmy w stanie jakoś to przewalczyć.
Jeśli natomiast idzie o egzystencjalne doświadczenie, to jest inna historia, innego katharsis. Nawet jeśli nie miałoby to mieć charakteru stricte religijnego, to może to być naturalna medytacja, prowadząca do uświadomienia sobie, w jakiej sytuacji jestem, w jakim świecie żyję. Takie katharsis wielu ludziom dziś by się przydało.
Nawet jeśli byłoby to oczyszczenie o naturze niereligijnej, uświadomienie sobie tego, jakie granice ma ekonomia, posiadany majątek, co jest w życiu najcenniejsze. Takie katharsis związane z przewartościowaniem różnych spraw w swoim życiu. To może dać nowy punkt widzenia, także na to, co się wokół mnie dzieje i jak znaleźć sens, że mimo wszystko warto żyć dalej.
W momencie presji, jaką wywołuje pandemia, uświadamiamy sobie, że życie jest kruche i ciągle narażone na unicestwienie. Ciągle musimy afirmować życie przeciwko temu, co nam zagraża. A codziennie nam coś zagraża.
Ale nie na taką skalę jak teraz. WHO potwierdza, że ten wirus może z nami zostać przez najbliższe miesiące. W pewnym momencie będziemy musieli zaakceptować, że ludzie umierają obok nas, że sami też możemy się zakazić. Gdzie jest granica etycznej akceptacji dla umieralności?
Żeby żyć, codziennie trzeba to życie afirmować. Śmierci zaś afirmować nie podobna, aby nas już za życia nie pochłonęła. Z etycznego punktu widzenia śmierć jest złem, więc jest nieakceptowalna, chociaż nas dotyczy. To też można wyczytać z Pisma Świętego.
Bardzo pouczająca w tej materii jest reakcja Jezusa na śmierć Łazarza właśnie. Gdy Jezus zobaczył, co stało się z Łazarzem, to dosłownie wedle tekstu greckiego, się wściekł. Przeżył głębokie wewnętrzne poruszenie, polegające na złości i nieakceptacji faktu, że Łazarz umarł. I to jest zdrowa reakcja.
Żeby życie przetrwało, musi afirmować samo siebie przeciwko temu, co życiu zagraża. Dlatego ludzie religijni szukają wybawcy od śmierci i tylko jemu gotowi są życie oddać.
Czy będzie taki moment, kiedy powiemy sobie: trudno, normalne jest to, że ci ludzie będą umierać, musimy żyć dalej?
Proces adaptacji do zaistniałej sytuacji już powoli następuje. Ale ludzie mają w sobie skłonność, żeby afirmować życie przeciwko śmierci i to będzie sprawiało, że będziemy szukali sposobów na to, jak funkcjonować w tych nowych okolicznościach, żeby to życie toczyło się dalej.
Ludzie dalej będą chcieli brać śluby i świętować na weselach. Wymyślą zatem, jak to robić, kiedy zagraża nam koronawirus. Kościół też będzie musiał sobie odpowiedzieć, na te same pytania. Ten proces będzie szalenie ważny.
Dlaczego?
Musimy szukać takich sposobów adaptacji i odpowiedzi na tę sytuację, które nie będą nas dehumanizowały.
Szykuje nam się kryzys gospodarczy. Jeden z lekarzy mówił mi, że za chwilę możemy być świadkami drastycznych scen społecznych, że ludzie będą walczyć o bochenek chleba. Szykują nam się straszne czasy?
To jest możliwe. Jeżeli ten wirus będzie szalał, będzie to długo trwało, to pojawią się negatywne zjawiska. Trafiłem gdzieś na artykuł, z którego wynikało, że już w tej chwili mafia we Włoszech próbuje zarobić na tej sytuacji.
Stawiając się w roli instytucji, która "pomaga", gdy władza nie może.
Jak przez wszystkie lata istnienia mafii… Złe zjawiska na pewno się pojawią. Przypomnijmy sobie społeczne skutki huraganu Katrina. Dochodziło wówczas do dantejskich scen, które musiała powstrzymać amerykańska gwardia narodowa, bo ludzie się okradali i zabijali.
Dopóki wszystko funkcjonowało normalnie, to obywatele Bahamów i Florydy uchodzili za cywilizowanych i kulturalnych ludzi. Lecz gdy tę tapetę zerwał wiatr, to część z nich nader łatwo powróciła do stanu ludzkiej dziczy. I to wszystko nam grozi przy długotrwałych i bardzo dotkliwych skutkach pandemii. Ludzie zaczną ze sobą walczyć.
Dlatego papież nam wszystkim już teraz mówi o znacznie gorszym wirusie – wirusie egoizmu?
Z całą pewnością. Papież zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, lecz nie mówi czegoś szczególnie nowego, niż to co Kościół głosi zawsze. Ten papież mówił niedawno o egoizmie ekonomicznym w kontekście kryzysu migracyjnego.
Ale teraz takie słowa i prawdy, których w normalnych warunkach nie chcieliśmy słuchać, docierają do nas bardziej. Niemniej prawdziwie mądrzy ludzie w każdych okolicznościach próbują myśleć szeroko, a nie tylko wtedy, gdy sytuacja jest trudna, bo rozgrzane żelazo pandemii przypala ich skórę.
A propos wirusa egoizmu. Lekarze przez niektórych skazywani są na ostracyzm społeczny, uznawani za roznosicieli wirusa. To pierwszy symptom, że zaraz pokażemy, że żadna z nas wspólnota?
Tak, pokażemy swoje najbardziej pierwotne, dzikie oblicze. Bardzo podstawowy odruch będzie nami rządził, czyli przede wszystkim będziemy chcieli zachować swoje życie i siebie uczynić bezpiecznymi.
Ale z drugiej strony: serce rośnie, kiedy widzimy, jak ludzie sobie pomagają, szyją maski. Może przewrotnie – czeka nas rewolucja na rzecz empatii?
Greckie słowo "pathi", od którego wywodzi się "empatia", oznacza pożądliwości, namiętności. Ze starożytnego i chrześcijańskiego punktu widzenia popularne dziś pojęcie psychologiczne empatia to jakiś dziwoląg, który oznaczałaby sprzyjanie czy współuczestnictwo w namiętnościach. Gniew, rozwiązłość, lenistwo, zazdrość, pycha itd. – to są pierwotnie owe "pathi", namiętności, które nam na co dzień zagrażają.
Nie wierzę, że ta pandemia zmieni coś w nas na masową skalę, ale na pewno rozbudzi "pathi", pożądliwości, rozbudzi walkę między ludźmi, szczególnie jeśli potrwa dłużej.
Czyli, że to dobro jest tylko chwilowe?
Katastrofa pod Smoleńskiem miała miejsce w sobotę, a w poniedziałek prowadziłem w Religia.tv "Rozmównicę" i już wtedy stanąłem okoniem w stosunku do masowych komentarzy.
To był dopiero trzeci dzień po tej katastrofie, ludzie wychodzili na ulice, gromadzili się, płakali. Jeszcze nie było mowy o zamachu, już wtedy 'prorokowałem', co się będzie działo. Byłem outsiderem, bo wszyscy chcieli wierzyć, że tragiczne wydarzenie nas pojedna.
Może dlatego, że bardzo byśmy tego chcieli.
To było bardzo naiwne. W przypadku tej pandemii – też na krótszą metę jesteśmy w stanie wykazać solidarność, ale myślę, że póki co jest ona podszyta przekonaniem, że obecny stan nie potrwa długo.
Ale tak się niestety zapowiada. Dopóki nie będzie szczepionki, nie można mówić o stabilizacji.
To się zacznie zmieniać. I tych negatywnych postaw będzie więcej, bo ludziom zacznie brakować na jedzenie i podstawowe produkty. Proszę zobaczyć, jak młodym było trudno zrezygnować z czegokolwiek, kiedy zaczęły się pojawiać obostrzenia.
Przez lata pokoju i dobrobytu – a przecież to nieznany w Europie tak długi okres bez wojen – jesteśmy zepsuci. Uważamy, że wiele nam się należy. To niestety
charakterystyczne dla współczesnego człowieka, do którego wiele bardzo podstawowych prawd o życiu w ogóle nie dociera.
Zdobycze cywilizacyjne: medyczne, ekonomiczne i socjalne sprawiają, że normalnie nie jesteśmy zmuszeni do zbyt wielu istotnych refleksji.
Ale możemy zostać tego niedługo pozbawieni. Czy to oznacza, że zacznie się realizować najczarniejszy z możliwych scenariuszy?
Jeśli to dłużej potrwa, a część ludzi straci pracę, będzie wilkiem patrzyła na tych, którzy wciąż ją będą mieć. Zacznie bratobójcza się rywalizacja.
To będzie potężne pole do popisu dla księży i Kościoła. Żeby opanować te ludzkie instynkty. To będzie bardzo trudne, bo Kościół w Polsce jak dotąd nie podjął na poważnie problemu przemocy, agresji lub nacjonalizmu.
Pojawiały się głosy skrajnej prawicy, ze koronawirus jest karą boską. Oswajanie, czy sakralizacja głupoty? Czy – jak ojciec kiedyś powiedział – sakralizacja głupoty?
Mówienie takich rzeczy jest głupotą wprost. Kościół będzie musiał się z tym zmierzyć i wyciszyć różne groźne instynkty. Kilka dni temu dotarł do mnie mail od prowincjała, w którym informuje, że zaczął rekrutację braci chętnych do pomocy w DPS-ach.
Siedząc tutaj w Holandii zatęskniłem. Pierwszy mój odruch był taki, że gdybym był w Polsce, to bym się zgłosił.
To też było szeroko komentowane, że do DPS-ów pojechały tylko siostry z Broniszewic i jeden misjonarz.
Tego typu akcji w całej Polsce w tej chwili jest wiele. Są DPS-y, nad którymi Caritas ma opiekę – tam też pomagają bracia zakonni i siostry.
Od wieków zarazy uruchamiały księży i zgromadzenia zakonne. To też będzie miało miejsce. Kto jest najbardziej mentalnie przygotowany, żeby takie decyzje podejmować? Ci co nie mają rodziny na głowie!
Będzie to jednak mniejszość. Jeden z lekarzy mówił w telewizji, że czuje się taki zawiedziony, bo co prawda wie, że czasy doktorów Judymów minęły, ale spodziewał się, że studenci medycyny wykażą większe zainteresowanie.
Arcybiskup Ryś mówi, że jako Kościół zdajemy teraz poważny egzamin z miłości do bliźniego, z solidarności, wrażliwości na potrzeby drugiego człowieka. Zdamy?
Tu się nic nie zmieni, tylko mniejszość zda ten egzamin. Kiedy coś wzbudza w ludziach podobne masowe emocje, niektórzy spodziewają się wielkiej zmiany. Błędnie sądzimy wówczas, że to jakiś naprawdę poważny potencjał.
Dajmy sobie spokój. Na Stadionie Narodowym możemy przeżyć emocje związane z meczem, ale rozejdziemy się i bajka się kończy. Sytuacja pandemii to nie dobroczynny event.
Człowiek jest wielką zagadką pod wieloma względami. I ta sytuacja powinna nam przypomnieć, że dla samych siebie jesteśmy zagadką. I powinno nas to obarczyć większą pokorą.
Co z większością, która nie zda wspomnianego egzaminu?
Większość postara się przetrwać za wszelką cenę. Mam tu na myśli przede wszystkim wymiar społeczny. Chodzi o to, żeby do nas dotarło, że tak to działa. I bądźmy na to gotowi. Nie zdziwmy się, jak sąsiad zacznie z nami rywalizować o tę samą marchewkę w ogródku.
Z wielu rozmów, czy to z lekarzami, czy z profesorami, czy z ojcem rysuje się przerażająca wizja świata po pandemii. Do wielu jeszcze to nie dociera.
Oczywiście, że to nie dociera. Niewielu uświadamia sobie, z czym mamy do czynienia. Być może ta świadomość społeczna jest już większa we Włoszech czy w Hiszpanii. Ci ludzie są na innym etapie, zobaczyli kościoły pełne trumien. Ale równolegle towarzyszy temu działalność mafii, która chce to wykorzystać.
Smutna puenta.
Ja tego tak nie odczytuję. Wrócę do życia mniszego, gdzie kluczowe jest osiągnięciu tzw. trzeźwości duchowej. Chodziło o trzeźwość oceny sytuacji. Jeśli to, co powtarzają lekarze, specjaliści czy ja staram się powiedzieć, prowadzi nas do trzeźwości oceny sytuacji, to nie jest to smutna puenta.