Student z Wrocławia na stopa zwiedził prawie całą Europę. "Jeden kierowca dał 20 euro, drugi wyszedł z maczetą"
Michał Mańkowski
17 września 2012, 18:40·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 17 września 2012, 18:40
Ma 22 lata i studiuje we Wrocławiu, autostopem jeździ od dwóch. To wystarczyło, żeby Maciek zwiedził lwią część Europy Zachodniej. Koszt takiej kilkudniowej wycieczki zamyka się już nawet w trzydziestu euro. Wystarczy plecak i przysłowiowe "jaja", bo bywa nie tylko ciekawie i tanio, ale również niebezpiecznie.
Reklama.
Teraz razem z kolegą wybiera się na miesiąc do Gruzji, ale przy okazji zahaczy Serbię, Czarnogórę, Albanię, Grecję, Turcję i kilka innych państw. A wszystko to jedynie z plecakiem.
Maciek to zwykły student, na co dzień uczy się na Politechnice Wrocławskiej. A w czasie wolnym podróżuje stopem po Europie. Tym sposobem udało mu się zobaczyć już więcej krajów, niż niektórzy odwiedzą przez całe życie. Na liście jest: Hiszpania, Niemcy, Szwajcaria, Francja, Anglia, Belgia, Włochy, Czechy, Słowacja, Austria, Węgry, Holandia. To jednak zmieni się lada chwila, bo Maciek właśnie razem z kolegą jest na blisko miesięcznej wycieczce autostopem. Cel? Gruzja.
Zaczęło się zupełnie przypadkiem, gdy od znajomych nie miał czym wrócić do domu. – To była śmieszna odległość 20-30 kilometrów – wspomina Maciek. Spodobało się i potem była już nieco odważniejsza grupowa wyprawa w góry. Wszyscy jechali pociągiem lub autobusem, on z kolegą zdecydowali się na stopa. Efekt? 150 kilometrów w nieco ponad trzy godziny, na miejsce dotarli szybciej niż reszta ekipy.
Nocleg pod praskim kościołem
Tak narodziła się "zajawka" i zapadła decyzja, że w wakacje jadą za granicę. Na początku ostrożnie, padło na Czechy, Słowację i Węgry. – Pojechaliśmy we czwórkę, dzieląc się na dwie pary. Umawiamy się, że danego dnia spotykamy się w konkretnym mieście i miejscu. Od tego momentu każdy był skazany na swoją parę, w razie czego byliśmy pod telefonem – wyjaśnia Maciek, mówiąc, że to bardzo często sposób podróżowania w grupie.
Wtedy nie mieli żadnych dokładnych planów poza kolejnością zwiedzanych państw. – Pierwszej nocy w Pradze spaliśmy w centrum miasta pod kościołem, o dziwo nikt nas nie przegonił – dodaje. Druga para nie miała już takiego szczęścia, bo nie dojechała na czas. – Pod Pragą jakiś "artysta" zaoferował im nocleg w swoim domu. Był miły więc skorzystali, ale w środku okazało się, że to artysta w stylu "nóż w kołysce". Miny mieli średnie – śmieje się nasz rozmówca.
Czytaj też: Złap autostop przez internet - komfortowo, szybko, ale nie bezpłatnie
Potem była Bratysława, w której spotkali dwójkę Francuzów z większym samochodem. Ci, akurat jechali nad Balaton, więc zabrali ich prosto na miejsce. W każdym mieście schemat jest podobny, zakwaterowanie na polu namiotowym lub w hostelu, trochę odpoczynku i zwiedzanie miasta połączone z imprezą. Na drugi dzień pakowanie i jazda dalej.
Barcelona za 50 euro
Spodobało się jeszcze bardziej i od powrotu z tej wyprawy każde wakacje, majówka czy chociażby dłuższy weekend to wyjazd autostopem. Następna na liście była Hiszpania, a konkretnie pięć dni w Barcelonie. – We Wrocławiu co roku w majówkę jest organizowany wyścig do jednego miejsca w Europie. Ci, którzy na własną rękę dotrą tam pierwsi wygrywają np. bilet lotniczy – mówi Maciek.
Nie ma zasady co do tego, kto podwozi autostopowiczów. Jak tłumaczy mój rozmówca, biorą wszyscy: młodzi, starzy, bogaci i ci biedniejsi. – Najbardziej wspomina się właśnie serdeczność ludzi. Raz podwoził nas dyrektor fabryki samochodów, który na koniec dał nam 20 euro, mówiąc, że kiedyś sam jeździł i dostał 20 dolarów, dlatego teraz je nam przekazuje.
Innym razem sam z siebie zatrzymał się mężczyzna, który widział, że mokniemy. Zapłacił nawet za wjazd na autostradę, mimo że jechał w zupełnie inną stronę – wspomina Maciek. Nie zawsze jest jednak tak pięknie, bo zdarzają się sytuacje iście filmowe. Tak było podczas powrotu ze wspomnianej Barcelony. I choć teraz Maciek wspomina ją ze śmiechem, wtedy do śmiechu nie było.
– Byliśmy już w Niemczech, na stacji benzynowej zaczepiliśmy dwóch Polaków, którzy wracali właśnie do Wrocławia. Pasowało nam idealnie, bo musiałem zdążyć na egzamin. Zgodzili się nas wziąć tylko dlatego, żeby w razie czego rozłożyć na cztery osoby limit alkoholu, który przewozili w samochodzie – wspomina Maciek.
Maczeta i czeska agencja towarzyska
Od słowa do słowa okazało się, że prowadzili jakieś ciemne interesy. – Po jakimś czasie kierowca otworzył piwo i popijał sobie w najlepsze. Chwilę potem powiedział, że nie ma już siły i ja mam prowadzić, byle tylko nie schodzić poniżej 160 km/h – opowiada.
Już niedaleko granicy z Polską okazało się, że muszą na moment zahaczyć o Czechy, żeby "coś załatwić". – Obiecali, że to zajmie chwilę. Nie wiedzieliśmy jak długo będziemy łapać następną okazję, więc pojechaliśmy z nimi. To był duży błąd – wspomina student. Jedną z tych spraw do załatwienia była wizyta w czeskiej agencji towarzyskiej. – Chcieli nam nawet postawić, ale oczywiście nie skorzystaliśmy – śmieje się Maciek.
Potem było już mniej zabawnie. Kierowca musiał odwiedzić swojego czeskiego ojca, z którym kłócił się o jakieś pieniądze. – Z samochodu wyszedł z maczetą i o mało nie pobili się pod domem. Wszystko widzieliśmy z samochodu. Potem powiedział, że w razie czego miał też pistolet – opowiada nasz rozmówca, który wyjaśnia, że chcieli już uciekać, ale pogoda byłą tak tragiczna, że byłby to średni biznes.
Kolejny – i na szczęście ostatni – punkt wizyty w Czechach był jeszcze bardziej zaskakujący. – Zajechali na zwykłe blokowisko jakich u nas w kraju pełno, zadzwonili domofonem i podali jakieś hasło. Zaprosili nas ze sobą, drzwi otworzył wielki goryl, dosłownie jak w filmach. W środku było jeszcze bardziej filmowo, nielegalne kasyno itd. My siedzieliśmy, oni grali. W końcu przegrali wszystko – słyszymy.
Koniec, końców "wycieczka" skończyła się szczęśliwie. – Warto podkreślić, że mimo iż byli szemranymi typkami to pomogli Polakom na obczyźnie. Dali nam nawet na pożegnanie bardzo drogie wino – zaznacza Maciek.
Londyn, Amsterdam, Wenecja...
Te, wątpliwej jakości przygody nie zniechęciły jednak Maćka. Później już całkowicie sam pojechał do Londynu. Zupełnie w ciemno, w poszukiwaniu pracy, którą udało mu się znaleźć. W ostatnie wakacje już razem ze znajomymi odwiedził Amsterdam i Wenecję. Raz na stopa zatrzymała się nawet gondola.
Podróżowanie stopem to nie tylko niesamowita przygoda, ale możliwość zwiedzenia kawałka świata tanim kosztem. – Kilkudniowa wycieczka stopem do europejskiej stolicy to koszt od 30 do 80 euro – mówi.
Maciek wyjaśnia mi, że są dwie techniki łapania stopa. – Na kartce piszemy cel podróży i stajemy na stacjach benzynowych lub przy wjazdach na autostradę. Drugi, moim zdaniem lepszy, sposób to podejście i zagadanie – słyszymy. Mój rozmówca dodaje, że w takim przypadku nie warto ufać stereotypom. – Nie chcieliśmy podejść do grupki podejrzanych mężczyzn, wtedy oni sami do nas zagadali oferując podwózkę. Okazali się super, postawili nam nawet obiad – mówi Maciek.
– A co ze spaniem, przecież nie zawsze coś się znajdzie – dopytuję. Jeżeli już nie uda się dojechać na ustalone pole namiotowe lub do hostelu, wtedy rozkładają się w pobliżu stacji benzynowych. – Warto spytać kogoś z pracowników o pozwolenie. Raczej nie robią problemów, raz pozwolono nam nawet spać w jednym z pomieszczeń stacji – wspomina Maciek. Czasami zdarza się jednak, że rozstawionymi namiotami zainteresuje się policja. I grzecznie przegania autostopowiczów.
"Boże, jak to możliwe?!"
Długie czekanie na okazję to jedna z pierwszych wątpliwości, jakie nasuwają się na myśl po usłyszeniu słowa "autostop". Nasz bohater wyjaśnia, że z tym jest różnie, sam najkrócej czekał niecałe dwie minuty. – Wysiadłem z jednego samochodu i wsiadłem do drugiego – mówi. Jest jednak też druga strona medalu, bo najdłuższe łapanie stopa trwało u niego około 24 godziny w jednym miejscu!
Czytaj: Darmowa kanapa na Bali. Podróże z fantazją i bez portfela
– To było na stacji benzynowej w Zagłębiu Ruhry, tam bardzo ciężko złapać cokolwiek. Masa autostrad, setki zjazdów i jeszcze więcej samochodów, ale nikt nie brał, bo jechał "tylko kawałeczek". Szedłem kilkanaście kilometrów, byłem wykończony. Zjadłem nawet batony, które wiozłem dla dziewczyny – śmieje się Maciek.
W końcu się udało, ale wtedy powiedział sobie, że nigdy więcej nie będzie jeździł stopem. – Jakie było moje zdziwienie, gdy dokładnie 365 dni później znalazłem się na tej samej stacji i znów kilkanaście godzin nie mogłem złapać stopa. Nie mogłem uwierzyć, jak to w ogóle możliwe – wspomina z rozbawieniem i do tej pory nie może zrozumieć tego zrządzenia losu.
Miesięczna podróż życia
Naturalnie stopa najlepiej łapać na przedmieściach i drogach wylotowych z miast. Jednak dotarcie tam może nastręczyć sporo trudności. Jak mówi nasz rozmówca, wtedy najlepiej skorzystać z komunikacji miejskiej i najzwyklejszej mapy. Bardzo pomocne są także tematyczne fora w internecie, gdzie autostopowicze z całego świata dzielą się swoimi doświadczeniami.
Aktualnie Maciek razem z kolegą jest w trakcie swojej największej podróży na stopa. Niecały miesiąc zwiedzania, którego celem jest Gruzja. Przy okazji – choć nie zawsze będzie po drodze – odwiedzą m.in. Słowację, Węgry, Albanię, Serbię, Czarnogórę, Turcję, Grecję. W drodze powrotnej zahaczą też o Ukrainę. Krótkie streszczenie dotychczasowej podróży to: przepiękne Serbki, bardzo tania Albania, w której dużo kradną, kryzys w Grecji, kebaby w Turcji i nocleg na barce.
– Jeździć może każdy, ale nie wolno być przysłowiowym lalusiem. Czasami trzeba liczyć się z kilkukilometrowymi spacerami, nie zawsze będzie można umyć się pod prysznicem w domowych warunkach. Zdarza się, że głośno poburczy w brzuchu. Ale cholernie mocno warto spróbować, to mega przygoda, mini kosztem – kończy Maciek.