
Pamiętam takie wydanie programu, w którym wiadomością numer jeden uczyniliśmy tę z Watykanu, ujawnioną po śmierci Jana Pawła II: "Papież biczował się paskiem od spodni". Informacja powędrowała na tak zwaną jedynkę, czyli pierwsze miejsce w serwisie informacyjnym, a ja głosem na miarę sensacji XXI wieku powiedziałem widzom o tym niezwykle ważnym i zmieniającym bieg historii wydarzeniu. Dopiero w samochodzie, wracając późnym wieczorem do domu, zdałem sobie sprawę, jak żenujące dałem przedstawienie.
Jaki był cel jej napisania? Chciał pan podzielić się z ludźmi swoim doświadczeniem? A może pokazać im, że poza pracą zawodową można znaleźć inną sferę i się w niej rozwijać?
Mam na myśli pogoń za newsem, błyskawiczne działanie, które odbija się na jakości i wiarygodności materiału. A także informowanie nie o tym, co ważne, a o tym, co wzbudza emocje.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Oba wątki są dla mnie ważne i mam wrażenie, że czytelnik nie przedzieli tak prosto tej książki na dwie części. Poza tym, to nie jest książka o tym, że media w Polsce są złe. Są tam fragmenty o tym, że my dziennikarze zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, ale uważny czytelnik zrozumie, że to jest książka również o tym jak ja - Łukasz Grass - źle gospodarowałem swoim czasem, jakie popełniałem błędy. To nie jest książka, w której jest zrzucenie winy na kogoś, tylko książka w której opowiadam, jak ja sam źle wypełniałem obowiązki, podejmowałem niewłaściwe decyzje, uciekłem w jedną ścieżkę, a zapomniałem o innych, również o rodzinie i o realizacji swojej pasji, jaką jest sport.
Oczywiście i sami mi to mówią w rozmowach, ale to nie są tylko dziennikarze. Napisałem tę książkę z perspektywy dziennikarza, ale sprawy, o których piszę dotyczą również innych. Spotykam takich ludzi, rozmawiam z nimi. Każdy inaczej, wcześniej czy później, dojdzie do takiego momentu, do ściany, gdzie uświadamia sobie, że trzeba szukać innej drogi.
Śmieszy cię to, że widzisz tam siebie, ale za chwilę przychodzi smutna refleksja, że w zasadzie nic tu do śmiechu. Albo zmienisz swoje życie, albo, jak w końcowej scenie, nawet na cmentarzu będziesz wciąż śnił o niespełnionych marzeniach.
Jako młody chłopak myślał pan o dziennikarstwie sportowym. Nie żałuje pan, że trafił do TVN24 a nie do Canal+ Sport?
Co takiego ma triathlon, czego nie mają inne dyscypliny sportu?
Oczywiście. Dowodem jest to, że rok po tych zawodach zapisywali się na kolejne i to nie tylko w Suszu. Jeździli po całej Polsce startując m.in. w Sławie, Środzie Wielkopolskiej, Ełku. Robili to, nie będą Ambasadorami. Podobnie zachowali się Magda Boczarska i Maciej Dowbor - ambasadorzy z tego roku. Coś w tym triathlonie jest. Łatwo się nim zafascynować.
Pisze pan w książce o pewnym stereotypie. Że jak ktoś ma w głowie, to nie ma w mięśniach. A jak ktoś jest wysportowany, to już nie może być intelektualistą. Bardzo to pana razi?
Moje ulubione powiedzenie - stereotyp, z którym walczę: "Jak profesor, to garbaty. Jak sportowiec, to głupi". Ze stereotypami trzeba walczyć, z każdym. Na szczęście coraz więcej jest ludzi wykształconych, którzy promują sport. Rozumieją, że powinno się doskonalić dwie sfery: duchowość i fizyczność. O tym między innymi jest moja książka.
Zdecydowanie tak, bo na trasie rowerowej są trzy duże podjazdy, w sumie trzynaście kilometrów, ponad tysiąc metrów przewyższeń. To dużo, ale z drugiej strony trenowałem już na Majorce, gdzie jeździłem po górach. W przyszłym roku znów tam jadę, więc postaram się dobrze przygotować. Trochę się człowiek pomęczy w tych szwajcarskich górach, ale będzie przyjemnie, dookoła wspaniałe widoki.
Nie. Żyłem tak przez pewien czas i widziałem, do czego to mnie doprowadziło. Do jak złego psychofizycznego samopoczucia. Kończyłem wspaniałą uczelnię w Poznaniu (AWF), gdzie wszczepiano pewne wartości, m.in. o dwoistości wychowania, ale jakiś czas temu o nich zapomniałem. Założyłem sobie klapki na oczy, ale w porę je zdjąłem i jestem z tego szczęśliwy.
JAKUB RADOMSKI