Jeszcze kilka lat temu ważył ponad 100 kilo i dostawał zadyszki, gdy wchodził po schodach. Był pracoholikiem, nie miał wolnego czasu. Dziś Łukasz Grass ma czas na wszystko: pracę w TOK FM, rodzinę i trening. Uprawia triathlon, który, jak mówi, uratował mu życie. O wszystkim opowiedział w książce "Trzy mądre małpy". Przeczytałem. Polecam. Porozmawiałem też z Grassem, głównie o dziennikarstwie i sporcie.
Co pan dziś robi, gdy wraca wieczorem do domu i nie ma w planach treningu?
Teraz z pracy wracam późnym popołudniem. Dni bez treningów zdarzają się bardzo rzadko, więc jeśli już nie trenuję, to prawdopodobnie jestem chory (śmiech).
A jak już są takie dni?
Odpowiadając już serio, jest to poniedziałek. Jeden dzień w tygodniu treningowym jest dniem wolnym, przeznaczonym na regenerację. Wtedy mam dodatkowy czas wolny dla rodziny, zajmuję się tymi sprawami, których nie udało się zrealizować w minionym tygodniu, poza tym miło spędzam czas - czytam książkę, koszę trawnik i tym podobne rzeczy.
Już nie siada pan przed laptopem i nie odświeża poczty elektronicznej?
Nie, absolutnie nie. Coraz rzadziej, po powrocie do domu, siadam przed komputerem z myślą o zalogowaniu się do służbowej poczty.
W swojej książce "Trzy mądre małpy" krytykuje pan współczesne dziennikarstwo...
Nie, nie zgadzam się. Nie generalizujmy tak. Nie krytykuję dziennikarstwa jako takiego, tylko pewien sposób opisywania rzeczywistości w polskich mediach, pewien rodzaj przekazu medialnego - tak zwaną sieczkę medialną, bezwartościowe rzeczy.
Fragment książki Grassa; o newsie, który przekazywał:
Pamiętam takie wydanie programu, w którym wiadomością numer jeden uczyniliśmy tę z Watykanu, ujawnioną po śmierci Jana Pawła II: "Papież biczował się paskiem od spodni". Informacja powędrowała na tak zwaną jedynkę, czyli pierwsze miejsce w serwisie informacyjnym, a ja głosem na miarę sensacji XXI wieku powiedziałem widzom o tym niezwykle ważnym i zmieniającym bieg historii wydarzeniu. Dopiero w samochodzie, wracając późnym wieczorem do domu, zdałem sobie sprawę, jak żenujące dałem przedstawienie.
Jaki był cel jej napisania? Chciał pan podzielić się z ludźmi swoim doświadczeniem? A może pokazać im, że poza pracą zawodową można znaleźć inną sferę i się w niej rozwijać?
Jedno i drugie. To jest bardzo osobista książka, rodzaj pamiętnika, w którym dzielę się z czytelnikiem własnymi przeżyciami. Pisząc, czasami miałem opory przed takim odsłanianiem się, ale jeśli książka miała być wiarygodna, musiała być szczera. Dlaczego ją napisałem? Wiele osób czytało moje artykuły, czy to na blogu, czy to w prasie, na temat wpływu sportu na życie człowieka i te osoby namawiały mnie, bym napisał książkę. W końcu stwierdziłem, że czemu nie? Pomyślałem, że może dzięki niej uda się wpłynąć na kogoś więcej niż Grass i jego paru kolegów.
Chyba się udało.
Dostaję bardzo pozytywny odzew od ludzi, którzy przeczytali książkę. Dzwonią, piszą, dziękują za kilka myśli, które w niej zawarłem i za - jak to określają - sporą dawkę motywacji i energii.
Dziennikarze też?
Wielu. Od kolegów z mediów słyszę teraz jedno zdanie: "Łukasz, powiedziałeś głośno to, o czym wszyscy szepczą w kuluarach, w zaciszu gabinetów, ale boją się tego powiedzieć. Albo nie mają siły tego mówić. Albo nie mają nadziei, że mówienie o tym cokolwiek zmieni". Chociaż ja się dziwię, bo według mnie z takim podejściem powinno się walczyć.
Są jeszcze jakieś media całkowicie wolne od sieczki?
Myślę, że każde medium od czasu do czasu popełnia ten błąd i zapędza się. Jedni częściej inni rzadziej, ale popełniają błędy. Najważniejsze jest to, by zdać sobie z tego sprawę, zapytać siebie po co nam dane informacje, czy jest sens o nich mówić, po co o nich mówić i przede wszystkim jak o nich mówić? Nie ma dziś mediów wolnych od popełnienia błędów. Również my w TOK FM mamy wiele dylematów i bardzo często dyskutujemy nad sensownością podawania danej informacji i formą przekazu. Ale rodzajów błędów jest mnóstwo....
Łukasz Grass w czasie pracy w TOK FM. Wywiad z Arturem Dębskim:
Mam na myśli pogoń za newsem, błyskawiczne działanie, które odbija się na jakości i wiarygodności materiału. A także informowanie nie o tym, co ważne, a o tym, co wzbudza emocje.
Taki mamy dziś świat, że kiedy coś się wydarzy, wiadomość o tym pojawia się po kilkunastu sekundach - bardzo często już w formie zdjęcia lub filmów. Przekazywana przez YouTube, serwisy informacyjne albo media społecznościowe dociera do milionów odbiorców w ciągu jednej sekundy. Brakuje przystanku, chwili refleksji, ale nikt nie chce się zatrzymać, bo za chwilę będzie za późno, newsa będzie miała inna redakcja - mam wrażenie, że czasami pierwszeństwo w niektórych mediach ma myślenie "Najpierw to dajmy, a później będziemy się martwić, jeśli okaże się, że to nieprawda".
Wiele zależy od odbiorców. Choć ja osobiście nie wierzę w to, by oni sami z siebie wymusili na mediach inny sposób opisywania rzeczywistości. Media biją się o oglądalność, słuchalność, klikalność i bardzo często to odbiorcy dyktują, co ma się ukazać w serwisie. Podam przykład. Słyszę teraz, że temat Tadeusza Cymańskiego jako kandydata na premiera jest nieistotny, że nie powinno się o tym rozmawiać, rozkładać na czynniki pierwsze, ale jednocześnie wszyscy o tym piszą i mówią. To jest trochę schizofreniczna sytuacja - coś co uważamy za nieistotne dostaje się na jedynki. Drugi przykład to słowa Korwina-Mikke o niepełnosprawnych sportowcach. Polityk, który od lat nie istnieje w dyskursie politycznym powiedział rzecz absurdalną, na którą nie powinno się zwracać uwagi, ale jednak trafia to do mediów. Okazało się, że ludzie chcą o tym czytać i taki content dostali. Gdyby nie chcieli, to nikt by tego nie dawał. Tylko…
Tylko?
Tu jest też coś, co nazwałbym odpowiedzialnością mediów, powiedzeniem sobie kim chcemy być? Jakim portalem? Jakim radiem? Jaką telewizją? Do kogo kierujemy swój content. Kto wie, może w przyszłości media nie będą w takim stopniu ulegać pokusom kierowania się prostymi reakcjami części odbiorców.
Na razie takiego medium nie ma?
Całkowicie czystego w takim rozumieniu, o którym powiedziałem raczej nie. Są media, które w przeważającym stopniu kierują się takimi wartościami i myślę, że w jednym z takich pracuję. Bardzo często poruszamy tematy zagraniczne, ambitne, społeczne, staramy się unikać tzw. medialnej sieczki. Weźmy sprawę Madzi, o której piszę w książce. Nie transmitowaliśmy konferencji pana Rutkowskiego, ani nie robiliśmy z tego wydarzenia medialnego. Mieliśmy w ogóle dylematy, czy o pewnych rzeczach informować. Dla mnie i dla wielu innych dziennikarzy cała ta sprawa skończyła się, kiedy się okazało, że to nie było porwanie. I po tym fakcie należało informować o sprawie wyłącznie cytując suche fakty dotyczące działań prokuratury i sądu - bez tego całego medialnego show i pogodni za "Matką Madzi".
Która część książki jest dla pana ważniejsza? Ta o mediach czy ta o triathlonie?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Oba wątki są dla mnie ważne i mam wrażenie, że czytelnik nie przedzieli tak prosto tej książki na dwie części. Poza tym, to nie jest książka o tym, że media w Polsce są złe. Są tam fragmenty o tym, że my dziennikarze zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, ale uważny czytelnik zrozumie, że to jest książka również o tym jak ja - Łukasz Grass - źle gospodarowałem swoim czasem, jakie popełniałem błędy. To nie jest książka, w której jest zrzucenie winy na kogoś, tylko książka w której opowiadam, jak ja sam źle wypełniałem obowiązki, podejmowałem niewłaściwe decyzje, uciekłem w jedną ścieżkę, a zapomniałem o innych, również o rodzinie i o realizacji swojej pasji, jaką jest sport.
Dużo pan widzi wokół siebie dziennikarzy, którzy teraz popełniają ten błąd? Którzy mogą, jak w sztuce "Sprzedawcy gumek" Levina, nawet na cmentarzu śnić o niezrealizowanych marzeniach?
Oczywiście i sami mi to mówią w rozmowach, ale to nie są tylko dziennikarze. Napisałem tę książkę z perspektywy dziennikarza, ale sprawy, o których piszę dotyczą również innych. Spotykam takich ludzi, rozmawiam z nimi. Każdy inaczej, wcześniej czy później, dojdzie do takiego momentu, do ściany, gdzie uświadamia sobie, że trzeba szukać innej drogi.
Fragment książki Grassa, o sztuce "Sprzedawcy gumek":
Śmieszy cię to, że widzisz tam siebie, ale za chwilę przychodzi smutna refleksja, że w zasadzie nic tu do śmiechu. Albo zmienisz swoje życie, albo, jak w końcowej scenie, nawet na cmentarzu będziesz wciąż śnił o niespełnionych marzeniach.
Jako młody chłopak myślał pan o dziennikarstwie sportowym. Nie żałuje pan, że trafił do TVN24 a nie do Canal+ Sport?
Kiedy tylko przychodzi mi do głowy ochota rozważania "co by było gdyby", uciekam od tego jak najszybciej. Z córką oglądam wiele bajek, ona uwielbia "Madagaskar". Jeden z bohaterów, Zebra Marti, chce uciec z zoo. Rozmyśla o tym, biegając na bieżni, jak w siłowni. Na ścianie ma piękny widok - widok dziczy. Ona chce tam uciec, a jej przyjaciel, lew Alex, mówi: "Wiesz, trawa jest zawsze bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma". Ale w końcu tak się dzieje i zwierzęta uciekają. I myślę, że to jest odpowiedź na twoje pytanie, o TVN24 i kanał sportowy. Nie, nie żałuję, że poszedłem do tej telewizji newsowej. Wiele się tam nauczyłem, w zasadzie wszystkiego, jeśli chodzi o dziennikarstwo telewizyjne. Taka była kolej losu. Jeden z moich przyjaciół często powtarza, że nie ma przypadków w życiu, że przypadki są tylko w gramatyce. Ja się z tym zgadzam. Wcześniej czy później i tak podejmiemy właściwe decyzje, jeśli potrafimy tylko wyciągać wnioski z naszych wcześniejszych doświadczeń. Nigdy w myślach nie analizuję, co by było gdybym poszedł inną drogą, żałując jednocześnie, że jestem tu gdzie jestem. To nie ma sensu.
Rozmawiałem kilka dni temu z Przemysławem Babiarzem. Opowiadał mi, że jak wyjeżdża na dwutygodniowy urlop, całkowicie się izoluje od mediów. Wszystkich. A potem wraca i robi taki test. Patrzy, czy przez cały ten czas wydarzyło się coś naprawdę istotnego. Mówił mi, że takim czymś są dla niego wyniki zawodów. A w polityce jak jedna tak ważna rzecz się wydarzy, to już jest dobrze. Podziela pan takie podejście?
Oczywiście. Myślę dokładnie tak, jak Przemek Babiarz. Na wakacjach trochę korzystam z komputera, mam przecież swój portal internetowy (www.akademiatriathlonu.pl) i przynajmniej raz dziennie powinienem się na nim pojawić, bo czuwam nad całością. Ale to jest ten rodzaj wentyla, pasji do której uciekam w wolnych chwilach. Ale jeśli chodzi o sprawy, którymi zajmuję się na co dzień zawodowo, to nie odbieram żądnych informacji, nie czytam żadnych gazet, nie słucham radia i nie oglądam telewizji. Nie interesuje mnie to, kiedy mam urlop. To jest dwutygodniowy wycinek w życiu, w którym się "resetuję". Bardzo często, po powrocie mam wrażenie, że nic nie straciłem. Bo albo politycy rozmawiają w kółko o tym samym, albo my dziennikarze popełniamy błąd, wałkując w kółko te same tematy.
Łukasz Grass w trakcie zawodów i po nich:
Co takiego ma triathlon, czego nie mają inne dyscypliny sportu?
Ma dwie rzeczy, które wyróżniają tę dyscyplinę od innych. Po pierwsze różnorodność - mamy trzy dyscypliny, nie ma nudy, monotonii. Szczególnie na krótszym dystansie rywalizacja jest bardzo widowiskowa. Są strefy zmian, tam się dużo dzieje, można wiele stracić i zyskać. Jeżeli zbyt długo w niej przebywasz, możesz już nie dogonić grupy. W triathlonie trzeba być bardzo wszechstronnym, a poza treningiem umieć to wszystko pogodzić, bo przecież nie jestem zawodnikiem wyczynowym - mam pracę, dom, rodzinę. Druga rzecz, która przyciąga to wrażenie nieosiągalności celu. Pokonania dystansu Ironmana. Niemal każdy, kto trafia do triathlonu, z czasem zaczyna myśleć o tym najdłuższym dystansie. Najpierw jest dystans sprint, olimpijski, potem połówka i wreszcie cały Ironman. Najpierw 3,8 km do przepłynięcia, potem 180 na rowerze i na koniec 42km 195 metrów biegu, czyli pełen maraton. To jest wyzwanie, takie prawdziwe, któremu starają się sprostać nie tylko w pełni zdrowi ludzie. Znam mnóstwo takich, dla których Ironman jest drogą do udowodnienia, że ich życie jeszcze się nie skończyło: osoby po nowotworach, z jakąś niepełnosprawnością. Dokładnie miesiąc temu startowałem w zawodach Ironman Kalmar. Obok mnie również Piotr Pogon - człowiek po dwóch nowotworach, z wyciętym jednym płucem. Udowodnił sobie i innym, że można, jeśli się chce.
Trochę uprawiam sport, ale od Ironmana dzielą mnie lata świetlne.
Jest takie myślenie, że ten dystans zarezerwowany jest dla jakichś półbogów. A to nieprawda. Można się do niego przygotować w rok, systematycznie trenując. Naprawdę.
Jak szybko rozwija się ta dyscyplina w Polsce?
Bardzo. Prowadzę portal dla społeczności triathlonowej w Polsce i widzę, jak rośnie liczba użytkowników. Widzę, jak na mapie Polski pojawiają się każdego roku nowe zawody. W Suszu - na największej tego typu imprezie - było w tym roku 500 pakietów startowych. Chętnych półtora tysiąca. Miejsca na liście rozeszły się w kilka dni. Na świecie ten trend jest jeszcze silniejszy. Na triathlon w Nowym Jorku 2,5 tysiąca pakietów rozeszło się w kilka minut!
W Suszu ambasadorem zawodów był pan, ale też Piotr Adamczyk, Tomasz Karolak i Bartłomiej Topa. Wciągnęli się w to?
Oczywiście. Dowodem jest to, że rok po tych zawodach zapisywali się na kolejne i to nie tylko w Suszu. Jeździli po całej Polsce startując m.in. w Sławie, Środzie Wielkopolskiej, Ełku. Robili to, nie będą Ambasadorami. Podobnie zachowali się Magda Boczarska i Maciej Dowbor - ambasadorzy z tego roku. Coś w tym triathlonie jest. Łatwo się nim zafascynować.
Łukasz Grass i inni mówią o triathlonie w Suszu:
Pisze pan w książce o pewnym stereotypie. Że jak ktoś ma w głowie, to nie ma w mięśniach. A jak ktoś jest wysportowany, to już nie może być intelektualistą. Bardzo to pana razi?
Moje ulubione powiedzenie - stereotyp, z którym walczę: "Jak profesor, to garbaty. Jak sportowiec, to głupi". Ze stereotypami trzeba walczyć, z każdym. Na szczęście coraz więcej jest ludzi wykształconych, którzy promują sport. Rozumieją, że powinno się doskonalić dwie sfery: duchowość i fizyczność. O tym między innymi jest moja książka.
Jest jakiś element wspólny w triathlonie i dziennikarstwie?
Adrenalina, emocje przedstartowe i funkcjonowanie momentami na wysokich obrotach. Różnica jest taka, że sport na pewno uzależnia zdrowo - endorfinami.
Stał się pan dzięki triathlonowi lepszym człowiekiem?
Czuję się lepszy wewnętrznie, spokojniejszy. Jest mi też lżej tak dosłownie, już nie ważę 102 kilogramów i nie łapię zadyszki, wchodząc po schodach. Uważam, że każdy człowiek powinien mieć wentyl bezpieczeństwa. Oczywiście nie dla każdego to triathlon będzie takim remedium. Można wybrać inny sport. Ważne, żeby był. Ale mam też wielu znajomych, którzy mają inne niż sport źródła samorealizacji. I dobrze im z nimi. Nie zamierzam ich pouczać. Po prostu pokazuję, że dla mnie najlepsze jest uprawianie sportu i ma to sens.
Dużo pan osiągnął w dziennikarstwie i sporcie. Pomogło to, że wychował się pan na wsi, bez wielkich luksusów, z dala od zgiełku wielkiego miasta? W polskim sporcie na topie jest wielu ludzi, którzy mieli podobne dzieciństwo jak pan.
Upór, determinacja młodych ludzi z małych miejscowości są dużo większe. Oni często gotowi są zrobić wszystko, by wyrwać się z miejsca, w którym nie ma perspektyw, są niezwykle pracowici i potrafią poświęcić wiele przyjemności dla zrealizowania swojego celu. Ale muszą też być właściwie prowadzeni. Ja miałem dobrych nauczycieli w życiu. Często się słyszy, że jeśli jesteś z małej miejscowości, ze wsi, to masz w życiu gorzej. A może wcale tak nie jest? Kluczowe są wartości, jakie wynosisz i Twoja ciężka praca.
Widziałem na Facebooku, że właśnie zarejestrował się pan na Ironmana w Zurychu. To będą najcięższe zawody w życiu?
Zdecydowanie tak, bo na trasie rowerowej są trzy duże podjazdy, w sumie trzynaście kilometrów, ponad tysiąc metrów przewyższeń. To dużo, ale z drugiej strony trenowałem już na Majorce, gdzie jeździłem po górach. W przyszłym roku znów tam jadę, więc postaram się dobrze przygotować. Trochę się człowiek pomęczy w tych szwajcarskich górach, ale będzie przyjemnie, dookoła wspaniałe widoki.
Wyobraża pan sobie w ogóle życie bez sportu?
Nie. Żyłem tak przez pewien czas i widziałem, do czego to mnie doprowadziło. Do jak złego psychofizycznego samopoczucia. Kończyłem wspaniałą uczelnię w Poznaniu (AWF), gdzie wszczepiano pewne wartości, m.in. o dwoistości wychowania, ale jakiś czas temu o nich zapomniałem. Założyłem sobie klapki na oczy, ale w porę je zdjąłem i jestem z tego szczęśliwy.