Wygłodniały koncertowania artysta znów wbija się na scenę z impetem godnym rozpędzonego maksymalnie motoroweru Komar. Pogadajmy o "Salonie dźwięku", czyli pierwszym od wielu miesięcy występie, najważniejszych momentach w karierze i planach podboju zagranicy. Na dokładkę: miłość do Opolszczyzny, Netflix, PlayStation i podjadanie, a także religijność i marzenia o karierze wojskowej. O tym, dlaczego Kamil zmienił fryzurę i garderobę, nie porozmawialiśmy. No prawie...
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Boisz się, że jestem kolejnym dziennikarzem, który zacznie cię dopytywać o to, dlaczego obciąłeś dredy i zacząłeś chodzić w marynarkach?
Jasny gwint, no tak! To wątek, który ostatnimi czasy jest poruszany w kółko (śmiech). Ale zdążyłem się przyzwyczaić do tego, że zdecydowana większość dziennikarzy zadaje te same pytania, a więc nie boję się takich sytuacji; po prostu zachowuję siłę spokoju i cierpliwie odpowiadam: zawsze lubiłem marynarki, chociaż nie zakładałem ich zbyt często, bo nie pasowały do dredów. No ale gdy wreszcie postanowiłem odpocząć od tej fryzury – chwilowo, bo jeszcze do niej wrócę! – mogłem zacząć ubierać się nieco bardziej elegancko. Proste i logiczne. Masz odpowiedź, daj piątaka (śmiech).
Ejże, przecież nie zamawiałem na nie odpowiedzi! No ale skoro już podjęliśmy wątek elegancji, porozmawiajmy o twoim wejściu na salony…
… no albo, mówiąc precyzyjniej, do "Salonu dźwięku". W telegraficznym skrócie: 8 sierpnia mój występ otwiera cykl wieczorów z naprawdę fajną muzyką wykonywaną na żywo. Na razie bez publiczności, ale na dobry początek musi mi wystarczyć – nawet nie wiesz, jak czekałem na moment, w którym znowu będę mógł wyjść na scenę.
Ostatni koncert udało się zagrać w marcu; wystąpiłem wtedy ze składem Bednarek Inaczej w Nowym Jorku, po czym – dosłownie na chwilę przed tym, jak pozamykano granice – wróciliśmy do kraju i… koniec, paromiesięczna przerwa w koncertowaniu.
Sądzisz, że uda ci się wjechać od razu na pełnej petardzie, czy będziesz potrzebował czasu na rozkręcenie się?
Mam nadzieję, że ta pierwsza opcja, chociaż wiem, że czeka mnie walka z ogromną tremą. To tak, jak z uprawianiem sportu: jeżeli zrobisz sobie przerwę w treningach, powrót do formy nie jest łatwą sprawą.
Wcześniej, grając całe mnóstwo koncertów, byłem nieustannie rozgrzany, z automatu działałem w trybie: "spalę tę scenę"! Zaznaczmy: nie chodziło o to, że wpadłem w jakąś rutynę, bo zawsze dawałem z siebie sto procent i żadnego z występów nie traktowałem jako czegoś, co po prostu trzeba odbębnić.
Jednak wiesz, jak to jest – dopiero gdy coś tracisz, potrafisz to należycie docenić. Tak jest właśnie teraz: czuję wręcz trudny do opisania głód koncertowania, zaliczyłem detoks, który pozwolił oczyścić umysł i podejść do sprawy na świeżo; tak, jak w czasach, gdy dopiero zaczynałem. Ot, taki powrót do punktu wyjścia.
Pamiętasz jakieś kamienie milowe na tej drodze?
Przypominają mi się zwłaszcza dwie akcje. Pierwsza miała miejsce na totalnym początku, gdy byliśmy nastolatkami, którzy wyszli na scenę po raz drugi w życiu. Było to na jakimś zlocie motocyklowym – maleńka scena, a pod nią zaparkowany motorower Komar i dosłownie parę osób na krzyż.
No i w pewnym momencie "łup!", rozwalił się statyw na klawisze! Zamieszanie, konsternacja, no i nauka radzenia sobie w sytuacji, gdy podczas występu coś idzie nie tak. Na szczęście publiczność przyjęła to z wyrozumiałością.
Druga sytuacja to nasz pierwszy występ za granicą. Mówimy tutaj o skoku na naprawdę głęboką wodę, bo graliśmy na Jamajce, w kolebce reggae. Masakra, stres nie do opisania, bo wyobraź sobie tremę świeżaka z Polski, który widzi przed sobą tłum lokalesów, którzy przecież na takiej muzyce wyrośli. Nie do opisania jest też ulga, którą poczułem, gdy w pewnym momencie Jamajczycy poczuli rytm, zaczęli bawić się, skakać i bujać pod sceną. Zaakceptowali nas, ufff, ciśnienie zeszło.
Porozmawiajmy o tzw. polskiej Jamajce, bo od czasu, gdy zrobiłeś karierę, tak nazywa się twoje rodzinne Lipki… Jak często w ostatnich miesiącach bywałeś na Opolszczyznie?
Spędzałem tam mnóstwo czasu, bo w czasach lockdownu nie kręciłem się zbytnio – zasadniczo przemieszczałem się wyłącznie pomiędzy domem rodziców a moim, który znajduje się zaledwie 25 kilometrów dalej. Mogłem wziąć naprawdę głęboki wdech, pozwolić sobie na odrobinę refleksji, wyciszyć się…
No i znów poczuć się jak dziecko, które nie odczuwa presji towarzyszącej nam w życiu dorosłym. Wiesz, wcześniej moje życie kręciło się tak szybko, że zapomniałem, jak fajne może być… ponudzenie się. Teraz mogłem to sobie przypomnieć, na spokojnie sycąc się swoim miejscem na ziemi.
Prowadzi to do pytania o patriotyzm – i ten lokalny, i "ogólnopolski". Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się pomyśleć o przeprowadzce do Warszawy, Nowego Jorku albo Kingston?
Nigdy. Żyje mi się tutaj świetnie, tutaj mam rodzinę i przyjaciół, no a gdy mam ochotę wyłączyć się i nie myśleć o niczym, wsiadam po prostu na motorowerek i jadę w jedno z odludnych miejsc, które znam "od zawsze". Doskonały reset. A więc po co miałbym uciekać gdziekolwiek na dłużej?
Wydaje mi się, że to, skąd jesteś, bardzo mocno wpływa na to, kim jesteś. Ciągle żyję tam, gdzie się urodziłem i wychowałem, a to pozwoliło mi nie zwariować nawet w tych szalonych czasach, gdy byłem młodziakiem, któremu znienacka wypaliła kariera muzyczna. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo kto wie – może mi odwaliło, tylko nawet o tym nie wiem? Musiałbyś o to zapytać moich starych znajomych (śmiech).
Siedem lat temu, rozmawiając z naTemat, opisywałeś nasz kraj jako miejsce podzielone przez politykę, w którym ludzie skaczą sobie do gardeł, a młodzi ludzie nie mają perspektyw. Jak widzisz to dziś, patrząc na losy owych starych znajomych?
Większość założyła rodziny i jakoś tam ustabilizowała życie zawodowe. Niektórzy naprawdę fajnie poogarniali wszystko tutaj, w Polsce, inni musieli niestety wyjechać. Przyczyny były różne, chociaż rzeczywiście, często chodziło o brak perspektyw, o to, jak działa to państwo. No ale wchodzimy tutaj w wątki polityczne… OK, to sprawy, od których nie da się uciec i nie udaję, że ich nie ma, bo zawsze wpływają na nasze życie, ale po prostu nie czuję się specjalistą w tej dziedzinie.
Mogę bazować wyłącznie na obserwowaniu polskich ulic, które do pewnego momentu wyglądały coraz lepiej; wydawało się, że wszystko rozwija się i zmierza w naprawdę dobrą stronę. No i wtedy nastąpiło wielkie "bum!" – pandemia i pozamiatane. Mam nadzieję, że wszystko się ustabilizuje i na nowo poskromimy rzeczywistość, ucząc się na błędach, które popełniliśmy. Wierzę, że uda się nam przetrwać tę sytuację i wyciągnąć z niej odpowiednie wnioski.
Ludzie religijni mają łatwiej?
Zawsze byłem uduchowiony, a religia jest czymś naprawdę istotnym w moim życiu. Takie coś na pewno pomaga pomaga w sytuacjach, gdy wszystko wokół się wali. Jednak nie chciałbym tutaj sprowadzać wszystkiego do takich wątków, a tym bardziej zmierzać do rozmowy na temat Kościoła itp.
Najważniejsze jest skumanie pewnych rzeczy, które można ogarnąć niezależnie od tego, czy jesteś katolikiem, czy ateistą: ludzie nie tylko coraz bardziej przyzwyczajali się do tego, że mogą mieć WSZYSTKO, oczywiście od razu i w dowolnych ilościach, wkręcili sobie też, że potrafią kontrolować cały świat, że nic nie może ich zaskoczyć.
No i parę miesięcy temu zaczęła się lekcja, podczas której dowiedzieliśmy się, że niczego nie można być pewnym – że trzeba żyć tu i teraz, nie żądać od świata zbyt wiele i nie dzielić skóry na nieupolowanym niedźwiedziu. No i zabezpieczać się na każdą ewentualność.
Strategia godna człowieka, który jako nastolatek planował zostać "rastamanem w kamaszach", czyli wiązał przyszłość ze służbą wojskową…
Poniekąd zrealizowałem ten plan, te marzenia odbiły się rykoszetem od mojego życia. Przecież jestem żołnierzem, który strzela słowami, nieustannie walczy przy ich pomocy. No a do tego stoi za mną naprawdę potężna armia, czyli osoby, które słuchają mojej muzyki, patrzą na świat w podobny sposób.
A czego wypatruje w tym momencie Kamil Bednarek? Wracają koncerty, świat artystyczny budzi się do życia i…
Mam naprawdę sporo do zrobienia, jest całe mnóstwo planów. Gdy zaczęła się ta pandemia, najpierw syciłem się nicnierobieniem, czyli: kanapa, PlayStation, Netflix i podjadanie (śmiech). Jednak po jakimś czasie znudziło mi się to i naprawdę ostro zabrałem się za muzykę. Wróciłem do gry na saksofonie, zacząłem też składać kolejne dwa albumy. Chciałbym wydać i płytę "oldskulową", i taką bardziej zaskakującą, nad którą pracuję z Jankiem Smoczyńskim.
Wiesz, ukończyłem tylko szkołę muzyczną pierwszego stopnia, później wszystko robiłem już "na czuja", on jest człowiekiem znacznie lepiej wyedukowanym. No ale znaleźliśmy nić porozumienia; inspirujemy się wzajemnie, uzupełniamy. Mam nadzieję, że niedługo będzie można usłyszeć, co tam nawywijaliśmy.
Zanim świat stanął na głowie, zacząłeś coraz aktywniej działać w Stanach Zjednoczonych – koncerty, współpraca z tamtejszą wytwórnią VP Records… Jak mocno zdezaktualizowały się te plany?
Patrząc na to, co dzieje się za Oceanem, są raczej pieśnią odleglejszej przyszłości. Jednak nie tracę nadziei, do szuflady ciągle wrzucam rzeczy, które tworzę pod tym kątem. Ale wszystko na spokojnie, bez pośpiechu.
Zaznaczam, że w ogóle nie kręci mnie jakaś gigantyczna kariera globalna, nie chcę zostać gwiazdą mainstreamu. Marzy mi się po prostu granie na koncertach reggae'owych w różnych częściach świata, a to jest wykonalne przy odrobinie szczęścia połączonej z ciężką pracą. Wracając do moich wspomnień koncertowych: jeżeli przed laty publiczność na Jamajce nie obrzuciła mnie kokosami, to może jakoś dam radę (śmiech).