W normalnych warunkach serial "Ku jezioru" oceniłbym jako wieczornego zapychacza czasu. Jednak jego oryginalny tytuł to "Эпидемия", czyli "Epidemia", więc od razu można się domyślić, że w obecnej sytuacji odbiór produkcji jest inny. Tematyka jest tak aktualna, a fabuła bliska naszym realiom oraz pełna akcji i ludzkich dramatów, że po prostu łykamy odcinek za odcinkiem.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
"Ku jezioru" miał swój debiut 14 listopada 2019 roku na rosyjskiej platformie Premier - czyli niedługo przed tym, jak koronawirus opanował cały świat. Do biblioteki Netflixa serial został dodany 7 października i od tamtej pory okupuje czołówkę najpopularniejszych serialów w Polsce.
I nie dziwię się, bo post-apokaliptyczne produkcje są zwykle amerykocentryczne, jak np. "Epidemia strachu", dlatego rosyjskie realia są gatunkowym powiewem świeżości (nie licząc czarnobylskich motywów). Kiedy widzimy bloki z wielkiej płyty, postacie w uszankach popijające samogon, a na ścianach wiszące arrasy, to robi nam się bardzo swojsko. Nie poczujemy się jednak jak u babci w domu, bo serial na każdym kroku stara się wyprowadzić nas z równowagi.
Epidemia wirusa w "Ku jezioru" jest bliska naszej rzeczywistości
Zaczyna się wręcz dokumentalnie, ale z czasem przypominamy sobie, że mamy do czynienia z fantazją twórców serialu (o czym za chwilę). Lekarz mówi w telewizji o wirusie bardziej śmiertelnym od grypy, po czym jest uciszany. Szkoła jest poddana kwarantannie w obawie o rozprzestrzenienie się choroby. Ludzie gromadzą się na stacji benzynowej, by narobić zapasów. Moskwa zostaje odcięta od reszty świata. W społeczeństwie narasta niepokój.
Pikanterii wszystkiemu dodaje sroga zima. Warunki atmosferyczne jeszcze bardziej utrudniają ludziom przetrwanie i sprawiają, że ich sytuacja jest bardziej beznadziejna niż ta nasza, tutaj w Polsce. To pocieszające, bo katowanie się serialem o epidemii w czasach totalnie nieopanowanej epidemii koronawirusa w Polsce wydaje się masochizmem. Krzepiąca myśl, że "inni mają gorzej" w przypadku wymyślonego świata, nie jest zatem oznaką braku empatii, ale czymś oczyszczającym i dystansującym od piekiełka za oknem.
Co nie znaczy, że zupełnie nie przejmujemy się losem głównych bohaterów, którzy zmierzają w kierunku obiecanego azylu. Zwłaszcza, że ci nie są superbohaterami, ale przeciętnymi ludźmi ze słabościami i zwykłymi problemami, które w tych warunkach stają się niezwykłe i komplikują ich plany. Niektóre sceny wielu widzom wydadzą się niczym żywcem wyjęte z naszych ostatnich miesięcy.
Kogo losy śledzimy? To barwna grupa złożona ze znajomych i krewnych. Jedna z bohaterek to alkoholiczka, druga jest w zaawansowanej ciąży, młody chłopak ma zespół Aspergera, jest też mężczyzna, który musi jakoś pogodzić obecność byłej żony i nowej kochanki, a jeszcze inny jest nieokrzesanym nowobogackim prostakiem. Do tego dochodzi jeszcze dziadek-matematyk.
Ludzkie dramaty w czasach zarazy
Gra aktorska jest na przyzwoitym poziomie. Nie dostrzegłem żadnych wybitnych ról, ale też żadna nie psuła też seansu. W serialu postaci kobiece są silniejsze i bardziej zaradne od męskich, ale patrząc na nie całościowo - wszyscy podejmują często nieracjonalne decyzje. Brak logiki w działaniach bohaterów zawsze tłumaczę wyczerpaniem i zerowym przygotowaniem. To pomaga zaakceptować niektóre irytujące zachowania.
Tak robiłem w czasie oglądania "The Walking Dead", nim scenarzyści przelali czarę goryczy. Nagromadzenie głupot, komplikacji i czarnych charakterów w "Ku jezioru" jest bardzo zbliżone, ale w granicach rozsądku. Przypomina pod tym względem polsko-belgijski "Kierunek: Noc" i jest o wiele mniejsze niż w netflixowym niewypale z Danii - "The Rain".
Nie będę zdradzał objawów serialowego wirusa, ale to nie jest produkcja o zombie, jak sugerują kadry. Od początku zastanawiałem się, jak zostanie pociągnięta fabuła, by nie nudziła, nie była oklepana, miała ciekawe zwroty akcji i trzymała w napięciu. Okazało się, że Rosjanom udało się z tego wybrnąć. "Przygody", które napotykają bohaterowie na zaśnieżonych trasach - od bojówek po kanibali - sprawiają, że chce się brnąć w to dalej.
Bardzo dobrym zabiegiem jest też skupienie się tylko i wyłącznie na kilkunastu postaciach, bez pokazywania sytuacji globalnie. Ani oni, ani widzowie, nie wiedzą co się dzieje na świecie, co wpływa na niepokój i siłę fabularnych niespodzianek.
"Ku jezioru" to serial, który chce się obejrzeć ciurkiem
Narracja w "Ku Jezioru" jest mieszanką dramatu, filmu akcji i thrillera. W ostatnich odcinkach atmosfera jednak tak gęstnieje, a tempo spowalnia, że zbliża się do mrocznego kina Wojtka Smarzowskiego. Zamówiony zaś drugi sezon zapowiada się na coś z jeszcze innej beczki. Czekam z niecierpliwością. Premiera ma nastąpić w przyszłym roku.
Serial angażuje również przez sposób wykonania. Nie ma w nim praktycznie żadnych efektów komputerowych, kolory są oszczędne i wyblakłe, jest nieprzyjemnie i surowo, że aż czuje się ten syberyjski chłód. Klimatyczna ścieżka dźwiękowa jest momentami bliźniaczo podobna do dokonań Hansa Zimmera. Na miejscu kompozytora ubiegałbym się o część zysków.
Nie da się też nie zauważyć doskonałej pracy kamery, która w momentach akcji lata jak szalona naśladując ruchy postaci - tak, jakbyśmy to my ją trzymali. Jest to świetne i potęguje i tak wysoką immersję.
"Ku jezioru" to serial, na który nikt nie czekał, a który - z korzyścią dla siebie - wyszedł w idealnym miejscu i czasie. To funduje mu bonusowego dreszczyku emocji, który w innych czasach nie miałby takiej siły rażenia.