"Państwo polskie istnieje tylko teoretycznie" – słowa byłego ministra spraw wewnętrznych kołatały mi po głowie raz po raz, gdy trzeba było coś załatwić. Dziękowałem Bogu, że żadne z nas nie było poważnie chore. Bo gdyby tak się stało, raczej nie byłoby co liczyć na pomoc.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Godzin, jakie ja i żona spędziliśmy z telefonem w ręku czekając na jakieś połączenie, zliczyć nie sposób. Tak jak i absurdów, z jakimi się zetknęliśmy od początku października. Z każdym dniem liczba zakażonych rośnie, a obawiam się, że od tego czasu nic lepiej nie funkcjonuje. Podzielę się zatem paroma radami oraz informacjami, co Cię czeka, gdy i w Twojej rodzinie pojawi się koronawirus.
Wszystko zaczęło się jeszcze pod koniec września, gdy dobowy bilans zakażeń nie przekraczał liczby 2 tys. nowych przypadków. Dziś zakażeń jest dziennie sześć razy więcej, zatem i problemy ze wszystkim są pewnie sześciokrotnie większych rozmiarów.
Niekończąca się kwarantanna
Czas mija, mamy końcówkę października, a znajomi pytają: "to wy wciąż jeszcze na kwarantannie?!". Cóż odpowiedzieć - wszystko odbywa się zgodnie z prawem. I żadne z nas nie jest ministrem Dworczykiem czy prof. Szumowskim, by móc skrócić ten pobyt w zamknięciu.
29 września: na zwolnienie idzie nauczycielka naszego nastoletniego syna. Właściwie wszyscy domyślają się, że to może być to. My z żoną obawiamy się najbardziej, bo syn siedzi w pierwszej ławce tuż przed biurkiem nauczycielki. Na wszelki wypadek robimy większe zakupy, w zamrażarce lądują zapasy pieczywa.
1 października: najpierw telefon ze szkoły, po paru godzinach informacja na Librusie. Tak, wynik testu nauczycielki jest pozytywny. Klasy, które miały z panią lekcje, przechodzą na tygodniową kwarantannę i na lekcje zdalne. Syn przekazuje, że tę decyzję pani dyrektor szkoły uzyskała po czterech godzinach wydzwaniania do sanepidu.
2 października: syn zostaje w domu, ale co z nami? Czy możemy wychodzić do pracy? Próbujemy ustalić w sanepidzie, ale to nierealne. Na szczęście z wyjaśnieniem spieszy dyrektor szkoły syna...
3 października: decydujemy, że odwołujemy wszystko, co mieliśmy zaplanowane. Nie idziemy do teatru czy do kościoła. Obdzwaniam ludzi, z którymi miałem umówione wywiady, że chyba lepiej to przełożyć na inny czas. Ale jedziemy jeszcze do lasu, gdzie na pewno nie zetkniemy się z nikim i na pewno nikogo nie zakazimy. Jeśli zakażamy. No, bo w końcu formalnie na żadnej kwarantannie nie jesteśmy.
5 października: Jest!
Telefon z Sanepidu!
Po pięciu dniach od stwierdzenia zakażenia w szkole w końcu formalnie otrzymujemy informację, że zostaliśmy objęci kwarantanną. No to już teraz nie wyjdziemy nigdzie. Pracujemy zdalnie. Pocieszamy się, że to już tylko parę dni, do czwartku 8 października.
Tego samego dnia gotuję w domu pyszny obiad. Taki jestem dumny, iż w całym mieszkaniu pięknie pachnie, że aż dopominam się pochwał. Pytam syna: "Ależ pachnie, nie?". A on mi na to, że nic nie pachnie. Jak to: nic?!
Czyli wygląda jakby się zaczęło. Domową metodą przeprowadzamy mu test rozstrzygający: jedną rękę spryskujemy perfumami damskimi, drugą męskimi i pytamy które są które. A syn znów nic. Więc nie było wątpliwości: nastąpiła...
utrata węchu!
6 października: z samego rana dzwonię do naszej przychodni. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania łączę z rejestracją. Teleporadę z pediatrą udaje mi się umówić na godz. 11.00.
Pani doktor wypytuje o objawy. Stwierdza, że owszem, syna trzeba skierować na test. Słychać, że lekarka przez całą tę procedurę przechodzi po raz pierwszy. Parę razy przerywa rozmowę, tłumacząc, że musi zapytać koleżankę, co i jak. Ale za każdym razem oddzwania, na końcu podając numer e-skierowania i tłumacząc, na jakich stronach znajdę mobilny punkt pobierania wymazów (jeśli chodzi o Warszawę i woj. mazowieckie, wykaz takich punktów znajdziecie tutaj, na stronach NFZ).
I tu dopiero zaczyna się jazda. Bo żeby pojechać do punktu drive thru, trzeba mieć zgodę inspektoratu sanitarnego. Nie daj Boże zatrzyma cię po drodze policja i okaże się, że formalnie jesteś na kwarantannie, to możesz mieć w plecy 30 tys. zł. Nie ma co - jako praworządny obywatel usiłuję powiadomić sanepid, że mam skierowanie dla syna na test na covid-19 i chcę z nim pojechać na badanie.
Punkt mobilny działa tylko do 13.30, więc czas nagli. Najpierw dzwonię pod numer, z którego dzień wcześniej telefonowała do mnie pani z sanepidu. Non stop włącza się skrzynka.
Na stronach warszawskiego sanepidu znajdujemy numer opisany:
"Infolinia dla obywatela w sprawie kwarantanny i zdrowia"
Kolejne minuty ze słuchawką przy uchu. Po półgodzinie odzywa się pani i mówi, że jeśli chcemy wyjść, to... powinniśmy poinformować sanepid. – Eee? To gdzie ja się dodzwoniłem?
Okazało się, że infolinia to nie to samo co sanepid. Oni najwyżej pośredniczą w kontaktach z sanepidem. I jeśli chcemy na test wyjść dziś, a nie za tydzień, to lepiej powiadomić najbliższy komisariat policji. Na komisariacie dyżurny bardzo się zdziwił, że do niego z czymś takim dzwonię, ale zapisał adres i tyle.
Gdy przyjeżdżamy z synem do punktu drive thru, jesteśmy... jedyni! To świeżo otwarty punkt w Wawrze (wtedy w całej Warszawie było bodaj 5 czy 6 takich miejsc), jeszcze prawie bez pacjentów. Spisano PESEL syna, numer e-skierowania, pobrano wymaz przez okno samochodu, poinformowano, że wynik powinien być następnego dnia, i już. Dziś już wiem, że mieliśmy ogromne szczęście. To, co nam się wtedy udało, teraz jest niewykonalne.
7 października: rano wchodzę na stronę laboratorium. Wpisuję PESEL syna i numer z kodu kreskowego. Nazwa badania: COVID-19 ( SARS-CoV-2) - RNA.
Wynik badania: pozytywny
Ciekawostka: badanie zostało wykonane w Pracowni Wirusologii w Gliwicach. Czyli próbkę pobrano w Warszawie, a przebadano na Śląsku. Ale po wczorajszym dodzwonieniu się nie do sanepidu, gdy dzwoniłem pod numer podany na stronach sanepidu, dziwi mnie coraz mniej.
Żona powiadomiła szkołę, bo jednak dyrekcja powinna wiedzieć, że wirus się rozprzestrzenił.
Przed południem miłe zaskoczenie. Pani z sanepidu dzwoni sama. Już wie, że syn ma wynik pozytywny. Instruuje, że to oznacza dla niego dziesięć dni izolacji (czyli do 16 października), a dla mnie i dla żony kolejnych 10 dni, bo jako osoby, które miały bezpośredni kontakt z zakażonym, żyjąc z nim pod jednym dachem, musimy być jeszcze w kwarantannie do 25 października.
Pani wypytuje, jak się czuje syn, jak my z żoną. Odpowiadam, że na razie nic niepokojącego się nie dzieje. Gdy pytam o aplikację
ProteGO Safe
pani zdecydowanie odradza. Mówi, że z tym to tylko same kłopoty. No to nie instaluję. Choć wiem, że w każdej chwili policja może sprawdzić, czy na pewno nie opuszczamy mieszkania.
Urzędniczka z sanepidu mówi też, żebym w razie czego dzwonił do niej z pytaniami. A jeśli będzie zajęte lub nie będzie mogła odebrać, to żebym wysłał SMS-a, na pewno oddzwoni.
Daty, kiedy znów będziemy wolni, żona zaznacza w kalendarzu wielki kółkami. Niedługo potem okaże się, że tych kółek trzeba będzie narysować więcej.
Po południu dzwoni pediatra syna. Pyta, czy robiliśmy test, bo ona w systemie nie widzi żadnego wyniku. To ode mnie dowiaduje się, że wynik jest pozytywny. Prosi o przesłanie mailem dokumentu z laboratorium. Tak działa ten system...
8 października: zaczynają mnie szczypać oczy. Ale to tak, że ledwie widzę. Potem robi mi się słabo. Zaczyna boleć głowa. Biorę na zmianę paracetamol i ibuprofen, ale właściwie nic nie działa. Gorączki nie ma.
Decyduję się na telefon do przychodni. Niestety, nie ma mowy o teleporadzie ani dziś, ani jutro. Dopiero po weekendzie, czyli za cztery dni.
9 października: Ból głowy i osłabienie nie mija. Wszystko boli. Ciężko zwlec się z łóżka. I to uporczywe szczypanie oczu. Ale żadnych duszności czy gorączki.
Kończą się zapasy jedzenia. Dziś pod drzwi zakupy miała nam dostarczyć rodzina, ale i u nich w domu pojawił się koronawirus i też wylądowali na kwarantannie. Dzwonimy z prośbą po znajomych. Znajdujemy osiedlowy warzywniak, który dostarcza zakupy. W parę godzin pod naszymi drzwiami lądują olbrzymie torby z produktami na następne dni. Dziękujemy!!!
10 października: Rano wciąż z bólem głowy. Ale wieczorem już z każdą godziną nieco lepiej.
11 października: Czyżby już po wszystkim? Ból głowy mniejszy, sił jakby więcej.
12 października: Koledzy syna wracają do szkoły. On na razie nie może, bo miał wynik pozytywny. Czy wszyscy pozostali w tym czasie przestrzegali zasad kwarantanny? Można wątpić. Z tego co wiem, nie do wszystkich sanepid w ogóle się dodzwonił.
Szkoła staje na wysokości zadania. Wychowawczyni na ławce syna stawia swój tablet i w ten sposób transmituje dla niego lekcje!
Po południu mam teleporadę. Internistce z wypisaniem e-skierowania na test idzie znacznie szybciej niż wcześniej pediatrze. Najwyraźniej podejrzeń jest coraz więcej, więc i lekarze nabrali wprawy.
13 października: Udaje mi się skontaktować z panią z sanepidu. Proszę o zdjęcie mnie z rejestru osób objętych kwarantanną. Tylko na godzinę, żebym mógł pojechać zrobić test. Po co mi więcej, skoro tydzień temu z synem wszystko załatwiłem od ręki w pół godziny. Pani jednak pozwala mi na wyjście z domu na kilka godzin.
Wolność!!! Wreszcie poza mieszkaniem!!! Ale oczywiście tylko do samochodu i nie ma mowy o wyjściu z auta.
Na miejscu okazuje się, że w mobilnym punkcie pobierania wymazów nic już nie wygląda tak jak tydzień wcześniej. Ruchem na parkingu przed wawerskim Urzędem Dzielnicy kieruje Straż Miejska, ale jest taki chaos, że wszyscy nawzajem blokują sobie przejazd. Gdy już ustawiam się w kolejce, widzę, że przede mną jest jakieś 40-50 aut.
Stoję. 10 minut, pół godziny, godzina. I nic, kolejka ani drgnie. Nikt nic nie wie, bo przecież nikt nie może wyjść z samochodu, aby spytać, co się dzieje i dlaczego sznur pojazdów w ogóle się nie rusza. Gdy stwierdzam, że za pół godziny kończy mi się wyznaczone zwolnienie z kwarantanny, zawracam do domu i postanawiam, że następnego dnia będę tu przed otwarciem punktu.
14 października: Mam nową zgodę pani z sanepidu na wyjście z mieszkania w celu wykonania testu. Tym razem dłuższą. Jadę do Wawra, a tam... kolejka jeszcze większa niż wczoraj. Czyli znów cały dzień z głowy.
Parę minut po 9.00, gdy punkt został otwarty, do samochodów podchodzi mężczyzna z obsługi i każe nam zawracać. Mówi, że nie ma co czekać, bo i tak na pewno nie zostaniemy przyjęci. Sprawdzam w komórce, gdzie jest najbliższy punkt - przy Kickiego. Więc jadę na Grochów.
I tu zdziwienie. Wiem, że nie powinienem wychodzić z auta, ale ten punkt jest niemobilny, w budynku przychodni. Czyli nie ma innej możliwości: parkuję i podchodzę do drzwi. Punkt jest otwierany o 11.00, pracuje zaledwie dwie godziny, tylko do 13.00. Jestem pierwszy. Przede mną prawie dwie godziny stania.
Po chwili pojawiają się kolejne osoby. Niemal wszyscy odesłani z punktu w Wawrze. Stoimy grzecznie, w odległości jakichś 4-5 metrów od siebie. Rozmawiamy. Dzielimy się wrażeniami. Dziewczyna opowiada, że zajmuje się tatuażem i jak stwierdziła, że nic a nic nie czuje tych wszystkich odczynników, to wiedziała, że jest coś nie tak. Kolejka się wydłuża, jest w niej już co najmniej 50 osób.
Około 10.30 pojawia się pan i pyta, na którą jesteśmy zapisani, bo on na 11.10. Że co?! Uczciwie przyznajemy, że nie byliśmy zapisani. No to pan uprzedza, żebyśmy zapomnieli o badaniu. Bo bez zapisu nie ma szans. On przez dwa dni przychodził i nie dał rady się dostać. Potem całe dnie wydzwaniał, aby się umówić i w końcu się udało.
Kiedy pojawiają się inni zapisani, tworzą się dwie kolejki. Robi się coraz gęściej i o dystans coraz trudniej. A przecież każdy tu przychodzi nie bez powodu. To na pewno o wiele bardziej ryzykowne niż testowanie w samochodach.
Po chwili sytuacja staje się nerwowa, bo okazuje się, że tych zapisanych robi się dziwnie dużo i - co zaskakujące - wszyscy mają zarezerwowany test na godz. 11.00.
Mimo wszystko paru niezapisanym też udaje się dostąpić szczęścia pobrania wymazu. Gdy widzę, ile osób będzie musiało odejść z kwitkiem, bo nie ma szans, by zostali obsłużeni do godz. 13.00, rozumiem doskonale, że każdy dzienny bilans Ministerstwa Zdrowia ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Bez wątpienia zakażonych jest kilkukrotnie więcej niż wskazują statystyki.
15 października: dzwoni pediatra z pytaniem, czy objawy u syna ustąpiły. Żona uczciwie przyznaje, że jak nic nie czuł, tak nadal węchu nie ma. Decyzja lekarki: wydłużenie izolacji syna o kolejnych 10 dni. Czyli dla nas o 20, do pierwszych dni listopada! Chyba nigdy nie wyjdziemy z domu...
16 października:
"Nie wykryto RNA wirusa SARS-CoV-2"!!!
Po dwóch dniach mam wynik testu. Czy to oznacza, że miałem wirusa, ale już nie mam? Czy może jakoś udało mi się nie zakazić od syna? Nie wiadomo.
Próbuję się dodzwonić do pani z sanepidu z radosną wiadomością, licząc, że to oznacza, iż będę mógł wyjść z domu. Ale się nie dodzwaniam. Zatem kolejny weekend w zamknięciu.
17 października: Kolega ze Szwecji pisze, jak testowanie odbywa się u nich. Aż się trochę nie mieści w głowie.
Czyli można i tak.
18 października: syn stwierdza, że odrobinę odzyskuje węch!
19 października: z dobrą wiadomością dzwonimy do pediatry. Lekarka przyjmuje do wiadomości, że synowi objawy ustępują, ale stwierdza, że ewentualne skrócenie izolacji/kwarantanny należy do sanepidu.
Udaje mi się dodzwonić do pani z Inspektoratu. Urzędniczka wyjaśnia, że to jednak nie ona, lecz lekarz decyduje o zakończeniu izolacji. No i mocno mnie rozczarowuje, informując, iż mój negatywny wynik testu niczego nie zmienia. Tak czy siak z domu będę mógł wyjść po 10 dniach od zakończenia izolacji syna.
Znów kontakt z pediatrą. Tłumaczę, jakie są zasady według sanepidu. Pani doktor najpierw wpada na pomysł, że wyśle do nas karetkę-wymazówkę, aby sprawdzić czy na pewno syn nie ma już koronawirusa. W sytuacji, gdy dziesiątki karetek stoją przed szpitalami z umierającymi pacjentami, ambulans miałby przyjeżdżać do nas, osób zupełnie zdrowych?! Na szczęście udaje mi się odwieść panią doktor od pomysłu z wysyłaniem karetki. W związku z ustąpieniem objawów postanawia jednak zakończyć izolację syna.
21 października: Latorośl wraca do szkoły. Całe szczęście, że choć jedno z nas odzyskało wolność. No i nie trzeba już prosić znajomych, żeby robili nam zakupy. Bo my z żoną jeszcze chwilę w kwarantannie spędzić musimy.
23 października: Premier ogłasza, że od poniedziałku znów nauka zdalna w starszych klasach podstawówki. No tak, czyli znów to samo. Na szczęście już widzimy światełko w tunelu i niecierpliwie (po raz kolejny) odliczamy dni do momentu, kiedy znowu będziemy mogli wyjść z mieszkania.
Czy kiedykolwiek przez te trzy tygodnie kwarantanny zadzwoniła do nas lub zapukała policja? Ani razu. Trudno się dziwić, w końcu przy setkach tysięcy osób na kwarantannie jest to pewnie niemal niewykonalne. Czy siedzenie tyle czasu w domu ma sens? Wątpliwe. Jeśli ktokolwiek z nas zakażał, to pewnie na początku października. Ale praworządnie siedzimy w domu.
I tylko się zżymamy na widok polityków partii rządzącej, których izolacja i kwarantanna trwa o wiele krócej. Cóż, widać ich wirus jest lepszy niż nasz.
W związku z licznymi pytaniami ze strony Państwa, czy cała rodzina: rodzice, rodzeństwo i inne osoby zamieszkujące wspólnie także są objęte izolacją domową do 8 października, informuję, iż nie mam na ten temat wiedzy. (...) Moim zdaniem, dopóki takiej decyzji nie ma, może warto zastanowić się, czy jednak również członkowie rodziny nie powinni pozostać w domu. Decyzja ta należy do Państwa.
"Rezerwujesz testowanie przez internet, przyjeżdża pan taksówkarz, zwykły, bez żadnych materiałów ochronnych, nawet bez maseczki. Odbierasz od niego zamykane pudełko z Ikei, a w środku jest test do samodzielnego pobrania. Po kilku minutach masz mu zwrócić pudełko ze swoją próbką. Później dostajesz wynik na smsa".