Epidemia koronawirusa zabiera ze sobą ofiary. Liczba zmarłych z tego powodu w Polsce to już ponad 9 tysięcy, ale covid wpływa też na życie tych osób, u których go nie stwierdzono. – Ci, którzy są bardzo chorzy, często do szpitala nie docierają. Umierają w ciszy. Wielokrotnie pisałem, że dla mnie są to tzw. ukryte śmierci – mówi lekarz Bartosz Fiałek.
Był 2 listopada. Niedaleko miejscowości Żłobek w województwie lubelskim doszło do wypadku. Jak poinformowała policja, kierowca forda chciał wyprzedzić ciężarówkę. Nie zauważył nadjeżdżającego z naprzeciwka motocykla. Doszło do czołowego zderzenia.
Motocyklista i jego pasażer zostali ciężko ranni. Nie przyjęły ich dwa szpitale.
– Motocykliści byli w ciężkim stanie. Dyspozytorzy starali się o przyjęcie pacjentów w różnych szpitalach, we Włodawie i w Chełmie – mówiła "Dziennikowi Wschodniemu" Anetta Szepel, pielęgniarka koordynująca w Stacji Ratownictwa Medycznego w Chełmie.
We Włodawie nie udzielono pomocy pacjentom, ponieważ szpital jest placówką covidową i przyjmuje tylko zakażonych koronawirusem. W Chełmie odmowę tłumaczono tym, że powodu potwierdzonego u personelu Covid-19, wstrzymane są tam przyjęcia na chirurgię. Nie było więc możliwości zaopatrzenia pacjenta na sali operacyjnej.
W czasie, gdy trwały starania o znalezienie szpitala, który pomoże motocyklistom, jeden z nich zmarł w karetce. Drugi, którego nie przyjęto we Włodawie, trafił do Łęcznej, gdzie udzielono mu wstępnej pomocy, a później odesłano do Lublina, gdzie zmarł po dwóch dniach.
– Ostatecznie miał go przyjąć Szpital Kliniczny nr 4 w Lublinie. Przed szpitalem nastąpiło jednak zatrzymanie krążenia. W trakcie resuscytacji przejął go personel SOR. (...) Starania o przyjęcie pacjentów trwały około godziny i w tym czasie dyspozytorzy cały czas wykonywali telefony do okolicznych szpitali prosząc o przyjęcie – wyjaśniała Szepel.
Dyrektor szpitala we Włodawie zaprzecza, że odmówiono tam przyjęcia pacjenta. Z kolei dyrektor szpitala w Chełmie podkreśla, że do takiej sytuacjo doszło właśnie z powodu nieczynnej do 8 listopada chirurgii. Dodała też, że okoliczne szpitale o tym wiedziały, w związku z czym pacjenci wymagający przeprowadzania zabiegów mieli być kierowani do innych miejsc. Sprawę bada NFZ.
Karetka nie dotarła na czas, karetka stała przed szpitalem kilka godzin, pacjent nie doczekał się pomocy... Historii takich lub bardzo podobnych w ostatnim czasie nie brakuje.
Medycy muszą nie tylko decydować o tym, któremu pacjentowi bardziej potrzebny jest respirator, są też zmuszeni do stwierdzania, kto w ogóle bardziej potrzebuje pomocy.
– Słynne sceny z telewizji, czyli karetki, które po kilka godzin czekają przed szpitalami na przyjęcie pacjenta, nie są fikcją. To ma ogromny wpływ nie tylko na zakażonych, dotyka też osoby, które nie chorują na covid-19. Jeśli ma się chorego z udarem, z zawałem, kogoś z wypadku, to podjęcie decyzji, po kogo karetkę wysłać, a po kogo nie, jest dramatem – mówi lekarz pracujący na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym.
Każda godzina, a właściwie minuta jest w takich przypadkach na wagę złota. W pewnym momencie może być już za późno. – Trochę jest tak, jak w trakcie jakiejś katastrofy, trzeba wybrać tych bardziej potrzebujących – słyszę.
Brakuje też medyków, jedni chorują, przebywają na kwarantannie, a inni decyzją wojewody są oddelegowani do pracy w szpitalu (lub na oddziale) zakaźnym.
– Wojewoda nie pyta, czy zabranie lekarzy dezorganizuje pracę, czy nie. Było nas na styk, a potem zabrano dwóch lekarzy. Musimy więc radzić sobie, pracując ponad siły. Oczywiście robimy wszystko, żeby pacjenci tego nie odczuli – przyznaje rozmówca naTemat.
Oczami pacjenta: Zmarł, gdy wracał do domu
56-latek trafił na SOR w Limanowej, ponieważ miał problemy z oddychaniem. Jak poinformowały lokalne media, nie przyjęto go, bo nie miał wykonanego testu na koronawirusa. Niedługo później mimo reanimacji zmarł. Mówiąc bardziej precyzyjnie, chwilę później, ponieważ stało się to, gdy wracał do domu.
Mężczyzna od tygodnia leczył objawy zapalenia. Skierowanie do szpitala na dalszą diagnostykę wystawił mu lekarz rodzinny.
Oczami lekarza: Ukryte śmierci
– Pracujemy i jeśli nie wypadamy z powodu izolacji, to... dalej pracujemy. Wiemy, że wiele osób umiera z powodu niewydolności systemu opieki zdrowotnej, ale widzimy je tylko w statystykach. Standardem jest raczej to, że ten, który przychodzi i krzyczy w poczekalni, nie znajduje się w stanie bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia. Natomiast ci, którzy są bardzo chorzy, często do szpitala nie docierają. Umierają w ciszy. Wielokrotnie pisałem, że dla mnie są to tzw. ukryte śmierci – mówi lekarz Bartosz Fiałek.
Wyjaśnia też, że śmiertelność jest dużo większa niż w poprzednich latach w tych samych miesiącach: – 16 tys. osób więcej zmarło w październiku w porównaniu do tego miesiąca przed rokiem. Prawdopodobniej będzie to wynik najwyższy od czasów drugiej wojny światowej. Nie jest to spowodowane jedynie nowym koronawirusem, bo z powodu SARS-CoV-2 umarło ok. 3 tys. osób.
Lekarz podkreśla też, że tym, którzy trafiają do szpitala, nikt nie odmawia pomocy, a przynajmniej tak wygląda to na oddziale, w którym on pracuje. Jednak czas oczekiwania na taką pomocą zdecydowanie się wydłuża.
– Szczęśliwie nikt w karetce, przynajmniej podczas mojego dyżuru, nie umarł. Po 2, 3 czy 5 godzinach w końcu w SOR się znaleźli (pacjenci – red.) i ich zaopatrzyliśmy. Na przyjęcie oczekiwali długo, ponieważ był taki napływ pacjentów, że już fizycznie nie było miejsca w całym szpitalnym oddziale ratunkowym – zaznacza Bartosz Fiałek.
I dodaje: – Abstrahując już od tego, że połowy pacjentów, którzy już leżeli, jeszcze nie zbadaliśmy, bo nie da się wszystkich zaopatrzyć szybko i dokładnie, kiedy z powodu braków kadrowych, podczas dyżuru obecni są jeden lekarz i 4 pielęgniarki.
Pani Krystyna ma 58 lat, mieszka w dość sporej miejscowości, w końcu to jedno z miast wojewódzkich. Na początku listopada poczuła się gorzej, migrena, mdłości, okropny, piekący ból żołądka. Nie mogła nic jeść, nawet kilka łyków wody sprawiało, że skręcała się z bólu.
Kobieta jest jedną z tych osób, które uważają, że przejdzie samo. Zawsze przecież przechodziło. A teraz dodatkowo jeszcze takie czasy, więc nie będzie się nigdzie pchała, nie będzie zawracała głowy lekarzom. I tak nikt jej nie przyjmie. Było jednak coraz gorzej, dlatego córka zmusiła ją do konsultacji z internistą.
Lekarka przepisała antybiotyk, który nie pomógł. Kilka dni temu pani Krystyna nie miała już siły mówić i chodzić. Rodzina zadzwoniła po pogotowie. Dyspozytor odmówił jednak wysłania karetki, bo uznał, że są pilniejsze przypadki...
– Najpierw byłam wściekła, nie mieściło mi się to w głowie, ale teraz myślę, że ten człowiek nie miał wyjścia. Musi decydować o tym, co jest ważniejsze i właściwie współczuję mu. Wszyscy płacimy za ignorowanie służby zdrowia przez decydentów – mówi Kalina, córka pani Krystyny.
To ona i jej mąż zabrali 58-latkę do szpitala. Po badaniach i bez diagnozy została wypisana do domu. Chirurg zlecił gastroskopię.
– Mama jest teraz w domu. Nadal nie wstaje z łóżka, jest bardzo słaba, cały czas ktoś musi przy niej być. Robimy, co możemy, żeby przyspieszyć badania, ale... nawet na wypisanie skierowanie na gastroskopię czekaliśmy 2 dni – opowiada nasza rozmówczyni mówi Honorata córka kobiety, która podkreśla, że ma nadzieję, że jej mamie uda się pomóc jak najszybciej.
Oczami lekarza: Jest to dramatyczny problem
Ochrona zdrowia od lat była niedofinansowana i kiepsko zorganizowana, więc i dostęp do usług medycznych był bardzo różny, wyjaśnia w rozmowie z naTemat Tomasz Imiela z Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie.
– Zróżnicowany, gdy mówimy o szpitalach, stosunkowo dobry na poziomie podstawowej opieki zdrowotnej (POZ), ale bardzo zły jeśli chodzi o ambulatoryjną opiekę medyczną, co przekładało się na te słynne kolejki do specjalistów – podkreśla lekarz.
Do tych wieloletnich zaniedbań doszła epidemia. Wraz ze wzrostem liczby zakażeń rośnie liczba szpitali przekształconych w szpitale "covidowe", w których pomocy nie uzyskają osoby bez koronawirusa.
– Ponadto początkowo pozamykano mnóstwo przychodni. Teraz otworzyły się POZ-y, które pozwalają rozwiązać wiele problemów. Natomiast dostęp do specjalistyki jest właściwie jeszcze bardziej ograniczony. Dodatkowo COVID sprawił, że dużo usług, które były dostępne z poziomu prywatnego, także jest ograniczonych – zaznacza nasz rozmówca.
– Należy przypuszczać, że część z tych zgonów, to zgony osób, które do lekarza się nie dostały, które nie otrzymały pomocy. System jest tak obciążony koronawirusem, że nie ma jak pomóc chorym bez niego – wyjaśnia Tomasz Imiela.
Jak dodaje lekarz, tę sytuację potwierdzają ratownicy medyczni, którzy są na pierwszej linii frontu. Jeżdżą do wezwań i widzą, w jakim stanie są chorzy, których w normalnej rzeczywistości zabraliby szpitala. W placówkach znajdowały się miejsca – z trudem, ale jednak.
Trzeba też pamiętać, że starsze osoby z chorobami przewlekłymi najczęściej chorują właśnie jesienią. Jak podkreśla nasz rozmówca, wtedy mamy wysyp grypy, różnych infekcji, czy przeziębień, które mogą pogorszyć stan innych dolegliwości.
– Co roku w tym czasie był problem z miejscami. To nie jest tak, że tylko w tym roku tak jest. Nasz system od dawna był na granicy wydolności, więc i wcześniej chorzy czekali w wielogodzinnych kolejkach. Dziś jednak personel medyczny może się dwoić i troić, ale nie wyczaruje tych miejsc. Poza tym większość szpitali wstrzymała planowe przyjęcia. Jest to dramatyczny problem. I dotyczy chorych z COVID-em, jak i bez niego – mówi lekarz.
Zawsze powtarzałem, że nigdy nie ma dobrego czasu na chorowanie, ale teraz ten czas jest fatalny, ponieważ szpitale są przepełnione, a dostęp do świadczeń zdrowotnych zdecydowanie ograniczony.
Kiedyś jak ktoś się rozciął sobie np. rękę, to w miarę szybko w szpitalu otrzymywał pomoc. Teraz też ją otrzyma, ale później niż jeszcze rok temu.
Tomasz Imiela
Okręgowa Rada Lekarzy w Warszawie
To wszystko sprawia, że dostęp do pomocy lekarskiej dla osób bez koronawirusa jest bardzo utrudniony. Wydaje się, że to już zaczyna mieć przełożenie na zdrowie społeczeństwa.
Mamy dane za październik, z których wynika, że w tym miesiącu liczba wszystkich zgonów była o około 39-40 proc. większa niż w latach poprzednich, a to jest około 13 tys. dodatkowych zgonów. Udokumentowanych zgonów spowodowanych koronawirusem jest o wiele mniej.