Za kilkadziesiąt złotych można uratować wiele żyć. A przynajmniej tak obiecuje Wojna Warzyw. Firma dostarcza pod drzwi warzywa i owoce, które inaczej wylądowałyby na śmietniku. Mimo że sprzedaje kota w worku, bo nigdy nie wiadomo, co zawiera paczka, chętnych nie brakuje. Na najbliższe dwa tygodnie zostały już tylko trzy wolne terminy dostawy.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Firma Wojna Warzyw działa od początku listopada i zajmuje się sprzedażą warzyw i owoców z dostawą do domu. Na tle innych podobnych usług wyróżnia ją fakt, że kupujący nie wie, co znajdzie w pudełku.
Twórcy marki za cel postawili sobie uratowanie przed wyrzuceniem warzyw i owoców, które ze względu na niestandardowy kształt lub rozmiar nie nadają się do obrotu sklepowego.
Zamówiliśmy paczkę, żeby sprawdzić, jak Wojna Warzyw funkcjonuje w praktyce i czy nie jest przypadkiem usługą dla naiwnych eko-freaków.
Na zdjęciach połyskuje zalotnie gigantyczny bakłażan przypominający modernistyczną rzeźbę, zabawnie powykręcane papryki i bliźnięta czerwonej cebuli. "Nieidealny wygląd, idealny smak" – czytam. Tak zachęca do zakupów działająca od miesiąca firma Wojna Warzyw.
Brzydkie warzywiątko
I choć można by pomyśleć, że zdeformowane warzywa i owoce mają średni walor reklamowy, nic bardziej mylnego. Wojna Warzyw postawiła bowiem na storytelling etyczny i ekologiczny.
Ze strony dowiaduję się, że warzywa i owoce, które trafiają do paczek dostarczanych pod drzwi klientów, pomagają ograniczyć marnowanie żywności. Ze względu na nietypowy wygląd rolnicy nie mogli sprzedawać ich do sklepów, więc po prostu je wyrzucali.
Robi mi się wstyd. Jabłka kupuję symetryczne i błyszczące, obmacuję każdy pomidor tropiąc wgniecenia i kręcę nosem na wszelkie "problemy skórne" bogu ducha winnych warzyw. Nagle współczuję wszystkim odrzuconym dyniom i mandarynkom. Biednym kalarepom, które przegrały konkurs piękności z nawożonymi aż do osiągnięcia perfekcji koleżankami.
No i rzecz jasna – współczuję rolnikom. To nie ich wina, że płody są zdeformowane, a potem trafiają na śmietnik, jak gdyby nie były nawet…warzywami. Żeby dać ujście tym trudnym emocjom, postanawiam przygarnąć nieco szkaradnych wyrzutków pól i sadów.
Kot w worku, bakłażan w paczce
Do wyboru mam "Box Rodzinny", czyli 15 kilo warzyw i owoców 27 rodzajów albo "Box Rekrut" – 8 kilo i 15 rodzajów. Ten pierwszy Wojna Warzyw rekomenduje na tydzień dla dwóch osób, drugi – dla jednej.
Myślę o zestawie rodzinnym (127 złotych i darmowa dostawa), ale przypomina mi się, że za pasem Święta, więc o ile box nie zawiera dwóch kilogramów buraków i warzyw do sałatki jarzynowej, raczej go nie wykorzystam. Decyduję się więc na "Rekruta" (67 złotych i 6,90 za dostawę).
Nie wiem nawet, co dokładnie zamawiam. Wojna Warzyw ujawnia tylko część zawartości boxów. "Uratujesz: bataty, kapustę czerwoną, dynię piżmową i jeszcze jeden tajemniczy składnik" – czytam na stronie przyszłotygodniowe zapowiedzi.
Kupowanie kota w worku? Raczej grywalizacja zakupów. Co prawda na fanpage’u jedna z komentujących burzy się, że przecież nie zamówi pudła, w którym będzie najwięcej ziemniaków i cebuli, ale Wojna Warzyw uspokaja i pokazuje infografikę przedstawiającą zawartość boxu z zeszłego tygodnia. Mimo to, większość osób niespodzianką wpisaną w zamówienie jest zachwycona.
Nie inaczej jest ze mną. Chińską kapustę pak choi jadłam dotychczas tylko w knajpach. A że jest w boxie, szybko znajduję kilka prostych przepisów, których normalnie bym nie wypróbowała (np. pak choi smażony z tofu, orzeszkami ziemnymi, czosnkiem, cukrem i sosem sojowym). Z tajemniczych powodów nigdy nie kupowałam też białej rzodkwi, z której następnego dnia robię surówkę do obiadu.
Potworków ze świecą szukać
Warzywa są włożone luzem do sporego tekturowego pudełka, a pomidory, pieczarki i wspomniany pak choi zapakowano dodatkowo w torebki z szarego papieru. Z dołączonej karteczki dowiaduję się, że Wojna Warzyw jest wierna filozofii zero waste. Karton pochodzi z recyclingu, a przy kolejnym zamówieniu można go zwrócić dostawcy.
Chociaż nastawiałam się, że ujrzę warzywno-owocowe wybryki natury, żadnych malowniczo zdeformowanych okazów w paczce nie ma. Może tylko żółte pomidory nadają się już bardziej do smażenia niż do sałatki, a rzodkiew jest z deczka przerośnięta.
Co zabawne, po nadpisaniu zakupom filozofii przygarniania niechcianych, jestem trochę zawiedziona, że nie przetestuję swojej tolerancji na dwunogiej marchwi.
27-letni Żenia Malinin, który z dwoma kolegami założył Wojnę Warzyw, wyjaśnia, że w dzisiejszym rolnictwie aż tak wielu dziwacznych okazów nie ma. Często warzywa i owoce są po prostu za duże lub za małe na sprzedaż do marketów.
Żeby zapełnić pudełka, których jak na razie rozsyłają około 400 tygodniowo, kupują też "normalne" warzywa. Dostawców mają kilkunastu, ale liczą, że z czasem poszerzą działalność i do boxów trafi więcej wiktuałów smacznych, choć brzydkich, które inaczej wylądowałyby na śmietniku.
Tajemnicze marchewki
Nieoczekiwanie moją kuchenną kreatywność pobudzają i całkiem banalne warzywa. Z trzech miniaturowych, podłużnych buraków barszczu nie będzie, a na 150 gramów ćwikły nie ma co sobie brudzić rąk. Piekę je więc w folii i jem na śniadanie z chlebem i kozim serkiem.
W paczce znajduję nie obiecanych 15, ale 19 rodzajów warzyw i owoców. Jednego z nich nie jestem w stanie zidentyfikować. Pomaga Google. Wpisuję "fioletowa marchew" i po chwili okazuje się, że to ona we własnej osobie. Jest szacowną przodkinią zwykłej marchewki wyhodowanej w Holandii dopiero w XVII wieku i źródłem antocyjany – silnego przeciwutleniacza.
Może i fajnie poznawać nowe warzywka i przepisy, ale gdybym dostała 8 kilo dziwactw, z którymi trzeba kombinować, byłabym zirytowana. Wojna Warzyw dba jednak o balans w przyrodzie. Z ulgą wyciągam z pudła zestaw włoszczyzny pod rosół, solidną rację ziemniaków czy wiecznie przydatne w kuchni cytryny i czosnek.
Bliżej Piotra i Pawła niż Hali Banacha
Gdzie jest szkopuł tej zdrowej imprezy? Jeśli miałabym się czepiać, powiedziałabym, że w cenie. 67 złotych nie jest może zawrotną kwotą, ale nie trzeba być łowcą okazji z bazaru, żeby zastanowić się, ile warzywa i owoce kosztowałyby poza paczką.
Wyciągam więc wagę kuchenną i zabawiam się w pannę czepialską. Ważę cebulę, buraki, brokuły, cukinię, pomidory, pieczarki, ziemniaki, marchew (fioletową i jej pomarańczową wnuczkę), seler, pory, białą rzodkiew, gruszki, cytrynę, jabłka i pietruszkę, a nawet sprzedawane zazwyczaj na sztuki pak choi i czosnek.
Łącznie wychodzi 7,7 kilo, ale Wojna Warzyw zastrzegała, że podana waga boxów (8 i 15) jest orientacyjna.
Żenia Malinin: Dużo zależy od rozmiarów poszczególnych warzyw i owoców. Wczorajsze boxy rodzinne wyszły po 17 kilo, ale czasem jest trochę mniej. Zawsze sprawdzamy, czy gotowa paczka nie waży za mało.
Jako punkt odniesienia przyjmuję ceny z Carrefoura, zakładając, że warzywa od lokalnych rolników są droższe niż w przypadku hurtowego skup najtańszych sałat Europy na potrzeby Biedronki. Niektórych produktów z pudełka Wojny Warzyw w Carrefourze nie ma, więc dwa razy posiłkuję się cenami z Auchan i Lidla. Cenę fioletowej marchwi znajduję dopiero w niszowym eko-markecie.
Produkt czy usługa?
Po przeliczeniu okazuje się, że zawartość pudełka "Rekrut" można kupić samodzielnie za około 48 złotych (na bazarze wyszłoby pewnie jeszcze taniej). Marża w przypadku Wojny Warzyw wychodzi więc w okolicach 19 złotych. Zdzierstwo, czy nie? – oto jest pytanie.
Z mojej perspektywy box to w pierwszej kolejności usługa. I to usługa zmuszająca nie tylko do gotowania, ale też otwierająca na nowe smaki. Gdybym poszła do Biedronki mając w kieszeni 67 złotych, nie kupiłabym kolorowej marchwi, bo bym jej nie znalazła. Nie wzięłabym też białej rzodkwi, kapusty pak choi, buraków, pieczarek i gruszek, bo zazwyczaj ich nie biorę. A przyzwyczajenia to koniec końców druga natura.
Nie wydaje mi się też, żebym zjadła przez tydzień 8 kilo warzyw. Zamknięta od marca na home office kupuję głównie w sklepie pod blokiem lub zamawiam jedzenie na wynos. W tym pierwszym wybór warzyw jest mały, żeby nie powiedzieć – beznadziejny. Ziemniaki, cebula, cytryny. Nawet warzywa takie jak pomidory i ogórki pozostawiają wiele do życzenia (i nie mam tu na myśli kształtu, ale smak).
Pytam Żenię Malinina o ceny boxów. Okazuje się, że Wojna Warzyw zatrudnia obecnie osiem osób, a że działają na małą skalę, nie przysługują im cen hurtowego skup warzyw i owoców ani też zniżki na usługi kurierskie. Jak na razie raczej wychodzą na zero niż zarabiają.
– Spodziewaliśmy się, że tak może być przez pierwsze kilka miesięcy, taka już dynamika biznesu. Pieniądze mamy ze sprzedanej rok temu firmy informatycznej. Docelowo chcemy obniżać ceny, żeby nasze pudełka były dostępne dla większej liczby osób.
Żenia uwielbia gotować. Wojna Warzyw to jego trzecia firma, ale pierwsza o której naprawdę marzył. Zawsze chciał stworzyć biznes zaangażowany społecznie i w jakiś sposób związany z kulinariami.
Biznes lockdownoodporny
Gdy rok temu sprzedał firmę, podróżował po Stanach. Ktoś polecił mu lokalnego dostawcę, który dystrybuowała produkty z marketów ze zniszczonymi opakowaniami i "brzydkie" warzywa. W innym przypadku trafiłyby na śmietnik. Zamówił paczkę i był zachwycony. Za bezcen zyskał świetne składniki, ale bardziej liczyło się poczucie, że robi coś słusznego.
Nie przyszło mu wtedy do głowy, że mógłby wprowadzić coś podobnego w Polsce. No a potem nadeszła pandemia. Jako właściciel salonu kosmetycznego, zaczął się zastanawiać nad biznesem, który mógłby działać i w lockdownie. We wrześniu skrzyknął przyjaciół i zaczęli pracować nad Wojną Warzyw.
– Bliska jest nam idea zero waste, więc mega wkręciliśmy się w pomysł, ale niektórzy znajomi pukali się w głowę i mówili, że zbankrutujemy, bo nikt normalny z tego nie skorzysta. Przecież można iść do Biedronki i kupić warzywa ładniejsze i tańsze.
I choć Wojna Warzyw jak na razie działa niszowo i lokalnie, klienci wracają. Zdaniem Żeni chodzi tu o to, że trafiają do ludzi, którzy sporo gotują i są w stanie poznać się na smaku warzyw, które nie przeleżały tygodni na pakach ciężarówek i w chłodniach. Inną kwestią jest celowe utajnienie składów paczek.
– Nie byliśmy pewni, czy to dobry pomysł, ale się przyjął. Nawet na naszym fanpage’u ludzie tłumaczą go osobom, które piszą, że nie kupią paczki, której składu nie znają. Staramy się też nie działać do końca na chybił-trafił. Na początku w boxach było sporo pęczków zieleniny – pietruszki, koperku, szczypiorku, ale klienci pisali, że średnio im to pasuje, bo np. hodują je w doniczkach. Regularnie robię ankiety na Instagramie, żeby sprawdzić, które warzywa budzą szczególne emocje.
Podśmiewam się trochę z tego "budzenia emocji", ale Żenia tłumaczy, że właśnie w tym tkwi siła Wojny Warzyw. Ludzie ekscytują się, że dostali topinambur albo dynię piżmową, bo wcześniej jakoś nie było okazji albo pomysłu. A skoro dynia już jest, mają motywację, żeby pomyśleć, co z nią zrobić.
Można zastanawiać się, czy Wojna Warzyw to nie haczyk zarzucony na wielkomiejskich hipsterów odrobinę naiwnych w swoim myśleniu o eko-życiu. Ale nawet jeśli w rzeczywistości odratowujemy w ten sposób zaledwie 20 czy 30 proc. zawartości boxu przed trafieniem na śmietnik, Wojna Warzyw spełnia szereg innych funkcji.
Oszczędza czas, zmusza do zdrowszego jedzenia, motywuje do eksperymentów w kuchni i edukuje – po zetknięciu z marką, trudno wzgardzać brzydkimi warzywami. I to niezależnie od tego, gdzie zrobi się kolejne zakupy.
Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl