Tomasz Sianecki
Tomasz Sianecki Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta

Od lat gra w piłkę, choć nie potrafi. Do kadry szkoły łapał się tylko wtedy, gdy była epidemia grypy. W kadrze klasy grał, bo chodził do humanistycznej. Tomasz Sianecki - dziennikarz, który rzadko zmienia barwy klubowe. Przyzwyczajony do tego, że relacjonuje piłkarskie porażki. Rozmawiamy o sporcie, ale też o dziennikarzach, którzy jego zdaniem stali się dzisiaj funkcjonariuszami partyjnej propagandy.

REKLAMA
Co pan ogląda w telewizji?

Trochę programów informacyjnych, ale już nie tyle co kiedyś. Nie śledzę ich na bieżąco, nie podglądam co ma konkurencja. A oprócz tego to przede wszystkim sport.
Zostańmy przy sporcie. Jak wyglądały pojedynki na składy z Tomaszem Lisem?
Tak już jest, że jak mężczyźni spotykają się na czymś mocniejszym niż herbata, to rozmowa zaczyna się od polityki, potem przechodzi na sport, a kończy na kobietach. I w środkowym etapie często się zastanawialiśmy nad różnymi rzeczami. Podam przykład: pamięta pan mecz Argentyna - Anglia w Meksyku i dwa gole Maradony? Jeden strzelony ręką, drugi - cudowny, kiedy przebiegł ponad pół boiska, minął kilku rywali i trafił do pustej bramki. Jeden mecz, dwa wspaniałe gole, z przeciwnych biegunów. Ale który był pierwszy? W sytuacjach takich, jak ta zdarzało nam się zakładać. A potem dzwoniło się do jakiegoś eksperta, by nam wszystko rozstrzygnął. Ale jeśli chodzi o składy drużyn, to nie jestem tutaj żadną encyklopedią. Choć jak zapamiętałem, że w meczu Odra Opole - Legia Warszawa bramki strzelali Pszenniak i Tyc, to potem lubiłem o to zapytać.
Gdy byłem na czymś na kształt rozmowy kwalifikacyjnej u Tomasza Lisa, trochę się zdziwiłem, gdy zapytał mnie o składy RFN i Holandii z finału mistrzostw świata w 1974 roku. Pan by podobał?
Całych na pewno bym nie wymienił. To był głośny mecz, dwie świetne drużyny. Miałem tę przewagę nad panem, że mogłem go oglądać prawie na żywo. Prawie na żywo, bo w telewizji. Byłem za Holandią. Pamiętam też, że prowadziła w tym meczu.
Nie żałuje pan, że nie urodził się kilkanaście lat wcześniej? Zamiast relacjonować grę Radosława Kałużnego, który w 2002 roku przegrywał pojedynki główkowe z dużo niższym Koreańczykiem, mógłby wtedy pan skomentować na przykład hat-trick Zbigniewa Bońka w meczu z Belgią. O komentatorach często się mówi, że najlepiej mają ci, którzy akurat trafiają na pasmo sukcesów.
Jestem przyzwyczajony do relacjonowania porażek. Jedna, druga, trzecia. Norma. Jeszcze w 1992 roku na igrzyskach w Barcelonie mieliśmy niezłą drużyną, zdobyliśmy srebro. Choć jak wiadomo w piłce nożnej igrzyska to szczebel niżej niż mistrzostwa świata. Poza tym jak się jest w moim wieku, to raczej już się nie mówi, że można było urodzić się wcześniej…
Pisał pan felietony w "Futbol.pl". W jednym z nich przeczytałem, że w 1986 roku, po mundialu w Meksyku, przestał się pan interesować polską reprezentacją.

Kłamałem. Kłamałem, bo zawsze się nią interesowałem. Być może nieco mniej byłem zaangażowany. Pamiętam, był taki moment, kiedy miałem ich już trochę dość. Oglądałem mecz i nawet nie wiedziałem jak się nazywają niektórzy nasi reprezentanci. Ale to nie jest tak, że Sianecki się obraził na kadrę. Gdy Krzynówek strzelił gola z Portugalią, nie wiem czy mu tam zeszła czy nie, uniosłem się z radości nad ziemią.
Podobno boi się pan, że nasza reprezentacja przez długi czas może nie występować na ważnych turniejach.
Kiedyś tak napisałem. Ale przecież teraz na mistrzostwach zagra więcej zespołów, więc i zakwalifikować się będzie nam łatwiej. Poza tym mamy kilku świetnych piłkarzy. W niedzielę oglądałem mecz ligowy Borussii Dortmund i to, co robili w pierwszej połowie zwłaszcza Lewandowski z Piszczkiem, było niesamowite. Naprawdę, dawno nie mieliśmy piłkarzy, którzy tak by się prezentowali w tak dobrym zespole. Dwanaście lat temu Tomaszowie Hajto i Wałdoch podobną rolę odgrywali w Schalke 04. Teraz jest jeszcze lepiej, bo mamy trójkę zawodników i każdy jest w innej formacji.
Czyli nie można mówić, że polska piłka sięgnęła dna?

Polska piłka jest w permanentnym kryzysie. Ten obraz zamazują pojedyncze, wygrywane przez nas mecze. Dziesięć lat temu awansowaliśmy na mistrzostwa świata w Korei i Japonii jako pierwsi w Europie. Ale gdy już mieliśmy awans, ostatni mecz przerżnęliśmy tak, że przykro o tym mówić. Momenty były, momenty ładnej gry. Ale co było na samym mundialu wszyscy pamiętamy.
Spotkanie przy piwie z Tomaszem Sianeckim:
telewizja wp.pl

W jednym z felietonów napisał pan, że pisze z pozycji dyletanta, takiego w znaczeniu słownikowym. Smuda to dyletant w znaczeniu potocznym?
Łatwo jest ferować tego rodzaju wyroki. Że ten a ten jest rodem ze średniowiecza, albo nawet z epoki kamienia łupanego. Oczywiście, Smudzie bardzo dużo brakuje do Jose Mourinho. Niewykluczone, że praca z kadrą go zwyczajnie przerosła. Ale nie zapominajmy, jakie on osiągał sukcesy z drużynami klubowymi. Pamiętamy słynne słowa Tomasza Zimocha w Kpenhadze: "Panie Turku, kończ pan ten mecz". Ale trzeba też pamiętać, kto wtedy siedział na ławce trenerskiej.
To było kilkanaście lat temu.
Szesnaście. 1996 rok. Ale jeszcze potem było kilka drużyn, z którymi Smuda dużo w pucharach osiągnął. Jak na polską skalę.
Polscy piłkarze mają za dobrze? Porównał pan ich kiedyś do nauczycieli, bo też mają bardzo długie wakacje. Tyle że, dodał pan, piłkarze lądują wtedy w egzotycznych krajach, a nauczyciele na taniej agroturystyce.
Tak porównałem? Ciekawe. A do kogo tych piłkarzy mamy porównywać? Do zawodników z Premiership, którzy inkasuję kilkanaście albo i kilkadziesiąt tysięcy funtów na tydzień? Ale z drugiej strony pomyślmy o tym, że u nas zawodnicy trzecioligowi zarabiają siedem czy osiem tysięcy złotych, do tego jakieś premie. Nie wydaje mi się to adekwatne do poziomu, który reprezentują. Piłkarze nie mają źle tu u nas. Generalnie życzyłbym im, by dostawali jeszcze więcej, ale było proporcjonalne do prezentowanej formy. Szczególnie na arenie międzynarodowej.

Tomasz Sianecki, o grze w piłke braci Kaczyńskich
Fragment wywiadu dla "Playboya":

Nie widziałem ich nawet bez garnituru, a co dopiero na boisku! Ale słyszałem, że jak byli mali, to grali namiętnie.


Jako licealista grał pan podobno w piłkę z kolegami, przy piętnastostopniowym mrozie. I przyjechała zaniepokojona milicja.
Wie pan, jak to jest z tego typu opowieściami. One zaczynają żyć swoim życiem i po jakimś czasie nie można być pewnym wszystkich szczegółów. Na pewno wtedy był duży mróz. I na pewno jedna drużyna, by się odróżnić od rywali, zdjęła koszulki. Ktoś tam zwrócił nam wtedy uwagę, ale nie pamiętam, czy przyjechała wtedy milicja.
Bardzo jest pan krytyczny w stosunku do siebie. Gdzieś przeczytałem, że trafiał pan do reprezentacji szkoły tylko wtedy, gdy była epidemia grypy.

To nie jest samokrytyka, a raczej realna ocena własnych możliwości. W życiu nie zawsze miłość bywa odwzajemniona. Jeden się kocha szczęśliwie, drugi beznadziejnie. Ładuje swoje uczucia, a druga strona tym samym nie odpowiada. Tak właśnie było ze mną i z piłką nożną. Gram przez wiele lat, generalnie na niskim poziomie.
Fragment felietonu Sianeckiego z "Futbol.pl":

Do reprezentacji szkoły powoływano mnie tylko, gdy kraj ogarniała epidemia grypy. Do klasowej załapywałem się jako podstawowy zawodnik tylko dlatego, że chodziłem do klasy humanistycznej (nas było siedmiu i trzydzieści dziewczyn, ale one grać nie chciały). Próbowałem nawet zostać sędzią piłkarskim. Też się nie udało, co, jak przypuszczam, z żalem przyjmuje obecnie wrocławska Prokuratura Okręgowa.


Trochę jak polska reprezentacja.

I, jak polska reprezentacja, mógłbym pewnie wskazać parę momentów, kiedy mi się udało. Grałem kiedyś z Tomaszem Sokołowskim I i on się wtedy uparł, że ja zostanę królem strzelców turnieju. Nie miałem nic do gadania. Nie dał mi szansy. Tak obijał o mnie piłkę, że ja nawet nie musiałem wykonywać żadnego ruchu. Piłka się odbijała, myliła bramkarza, wpadała do siatki. I bramka była wpisywana na moje konto. Jak widać szczęście można mieć i w taki sposób.
Powiedział pan, że to największa życiowa tragedia, że nie udało się zostać piłkarzem. Zarabiałby pan miliony, byłby sławny, ceniony...
I mógłbym jeszcze trenować w ciągu dnia, w komfortowych warunkach.
Właśnie, tam była nutka ironii?
Tak, stanowczo. Nie nadawałbym się na zawodowego piłkarza. Przede wszystkim umiejętnościami. Nawet w Polsce.
Przeciwko politykom pan grał.
Na Legii, przy sztucznym oświetleniu, przy pełnych trybunach. Kiedyś wchodziłem jeszcze na boisko przez ten stary tunel z pleksiglasu. Tłum ryczał, my waliliśmy rękami, a adrenalina wylewała się nam uszami.
To było spełnienie jakiegoś marzenia?
Zdecydowanie. Grałem w profesjonalnych butach, a przecież lata temu mało kogo było w ogóle stać na trampkokorki. A tutaj wybiegliśmy w stroju zbliżonym do tego, w jakim prezentują się milionom Leo Messi czy Cristiano Ronaldo. I jeszcze jedno, muszę to dodać. Mogłem swoim prywatnym samochodem zaparkować pod Legią, byłem z honorem traktowany, wszędzie wpuszczany przez ochroniarzy. Myślę, że tych doświadczeń wielu mi może zazdrościć.
Polityków da się porównać do konkretnych piłkarzy?
Donalda Tuska nazywa się Donaldinho. Pamiętam też mecz, nieoficjalny, który kiedyś graliśmy z politykami. To było dzień, dwa po meczu Polska - Walia, w trakcie którego z dziesięć sytuacji zmarnował Ryan Giggs. Chyba wygraliśmy wtedy 2:1. W każdym razie gramy z tymi politykami i z osiem świetnych okazji zmarnował wtedy Tusk. Musieliśmy go przemianować na Giggsa. To było sympatyczne, ale też chyba nie do końca miłe pod jego adresem. A co do polityków - piłkarzy, to zawsze zastanawiał mnie fenomen ulubieńca publiczności, Ryszarda Kalisza. Nie mogę tego zrozumieć, czy on występuje w za małej koszulce, czy po prostu nie ma takiego rozmiaru koszulek, by ta nie była opięta.
Oglądałem uważnie jedno z takich spotkań. Tam był tylko jeden kandydat do tytułu piłkarza meczu. Pana kolega z programu, grający w środku pola Tomasz Jachimek.
W 2006 roku byłem na mistrzostwach świata. Podszedłem do Michała Żewłakowa i spytałem, czy zgodzi się ze mną porozmawiać. Powiedział: O, z panem to na pewno, bo pan pracuje z moim kolegą. Ja do niego: - Z którym? A on, że z Tomkiem Jachimkiem. Gdy Tomek trafił do Warszawy, miał już za sobą występy w trzecioligowym Bałtyku Gdynia. Potem, już jako student, pojawiał się na Polonii i tam trochę trenował. Był pomocnikiem, niejedna akcja wyglądała tak, że Michał Żewłakow podaje do Jachimka, ten do Marcina Żewłakowa i gol. To nie jest tylko moja opinia - wiele osób twierdzi, że w tamtych czasach Tomek w niczym Żewłakowom nie ustępował. A może nawet był od nich lepszy.
To czemu nie został piłkarzem?
Po prostu bardziej wciągnęły go nauka i kabaret. Tak podejrzewam.
"Szkło kontaktowe" to prawdziwy fenomen. Dałoby się coś podobnego stworzyć o piłce nożnej? Pokazywać futbol z ironią?
Myślę, że nie, bo politykę spokojnie można w "Szkle" pokazywać z przymrużeniem oka. A piłka jest jednak śmiertelnie ważną sprawą. I ja tu nie mogę lekko, z ironią. Ja tu muszę proszę pana na poważnie.
Pana kolega ze "Szkła…", Grzegorz Miecugow, powiedział w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej": "Dziś największą słabością mediów jest odbiorca". I jeszcze jedno zdanie: "Telewizje komercyjne zwracają się w stronę większości, która woli naparzankę". Zgadza się pan z tym?
W całości bym się z tą tezą na pewno nie zgodził.
Filmów Woody'ego Allena w polskiej telewizji raczej nie uświadczymy przed 23.00.
Nie sądzę, by Woody Allen był tutaj idealnym przykładem. Widziałem też jego filmy, które nie były najlepsze. Dlatego on nie pasuje mi tutaj jako taki wzorzec metra z Sevres pod Paryżem, symbolizujący coś, co jest ambitne i jednocześnie udane.
Przed wywiadem spojrzałem, co dziś można obejrzeć na TVN (rozmawialiśmy w środę po 13.00 - red.) Właśnie lecą "Detektywi", potem "W-11", "Julia", po ósmej "Na Wspólnej". A wszystko to przedzielone "Rozmowami w toku". Ogląda pan takie produkcje?

Nie, nie oglądam. Ale nie tylko w TVN, ale również w każdej innej stacji.
Tomasz Sianecki w "Szkle kontaktowym":

Dzisiaj w mediach nie trzeba zbyt wiele osiągnąć, by zostać gwiazdą.

Bardzo często jest tak, że zwykła osoba nawet nie wie, kim taki człowiek jest. Czyta w jakimś tabloidzie, że ktoś jest gwiazdą i bezrefleksyjnie przyjmuje ten osąd. Tak zaczyna odbierać taką osobę. Choć generalnie samo pojęcie "gwiazdy" uważam za nieostre. No bo co to właściwe oznacza? Że ktoś ląduje na pierwszej stronie gazety? Albo na ostatniej? Jeżeli chodzi o tworzenie rynku gwiazd, myślę, że nadrabiamy tu zaległości. Kiedyś ich nie mieliśmy, teraz mamy ich nadmiar.
Bardzo zmieniły się media od czasu, gdy podjeżdżał pan maluchem pod siedzibę radiowej Trójki?
Bardzo. Ale moim zdaniem największa przemiana zaszła w ostatnich siedmiu latach. I wcale nie chodzi mi tutaj o technologię, a raczej o pewną przemianę polityczną. Dziennikarze, zarówno z jednej, jak i drugiej strony, stali się w dużej mierze funkcjonariuszami propagandy partyjnej. Tylu opowiedziało się już politycznie, że teraz można dokładnie przewidzieć, co każdy z nich powie w konkretnej sytuacji. Która decyzja rządu im się spodoba, a która już niekoniecznie.
Tomasz Sianecki, o tym jak został dziennikarzem
fragment wywiadu dla "Playboya":

To, że zostałem dziennikarzem, zawdzięczam Miecugowowi. Po prawie poszedłem na podyplomowe dziennikarstwo. W czasie praktyk trafiłem do Trójki, w której kierownikiem „Zapraszamy do Trójki” był Grzesiek. Podjechałem pod budynek starym, rozpadającym się „maluchem” i zobaczyłem Miecugowa, który zaparkował Ładę 1500 S, która była wtedy full wypasem. Pomyślałem sobie: warto być dziennikarzem. Potem okazało się, że Ładę na jeden dzień pożyczył mu teść (śmiech).


W jakim stopniu TVN 24 robi dziś to, co chce? A w jakim, to co musi, by dostosować się do konkurencji?
To pytanie powinien pan raczej zadać osobom, które kierują tą stacją. Ze swojej strony mogę tylko odpowiedzieć, że ja robię to, co chcę. Mam dużą swobodę. A co do innych, to może zaraz usłyszę, że Sianeckiemu odbiła woda sodowa, ale wydaje mi się, że to wciąż raczej inni muszą dostosować się do nas, a nie my do nich.
Da się dzisiaj stworzyć ambitny projekt, nie przejmując się zanadto specyficznymi wymaganiami widzów?
Ciężko mi się do tego odnieść, bo jestem człowiekiem, przywiązanym do barw klubowych. Pracowałem w Trójce, potem już w TVN i teraz w TVN24. Przez cały ten czas wykonywałem czyjeś polecenia. Nie tworzyłem nowych projektów.
Rozmawiał:
JAKUB RADOMSKI