Z okazji otwarcia wszystkiego, nie wyszłam nigdzie. W pandemii zmieniłam się w domowego jaszczura
Alicja Cembrowska
17 maja 2021, 14:40·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 17 maja 2021, 14:40
Od kilku tygodni obiecywałam sobie, że jak tylko otworzą się restauracje i ogródki, to "ruszę na miasto", jak jeszcze nikt nigdy nie ruszył. Żartowałam ze znajomymi, że bierzemy tydzień wolnego, żeby siedzieć na świeżym powietrzu, jeść, popijać kolorowe napoje pod parasolką i świętować. Teraz przydałby się mem "wyobrażenia kontra rzeczywistość". Weekend spędziłam w domu. I nawet nie jest mi smutno z tego powodu.
Reklama.
Od 15 maja nie musimy nosić maseczek na ulicach, otworzyły się również ogródki restauracyjne.
Z tej okazji Polacy chętnie spędzali czas na świeżym powietrzu, a ulice zalały tłumy ludzi.
Pomimo możliwości wyjścia, wiele osób postanowiło jednak zostać w domach. Nie czują się jeszcze gotowi na taką "normalność".
Człowiek na człowieku, ale fajnie jest
"Ale nam tego brakowało" – entuzjastycznie ogłaszały w weekend nagłówki fotorelacji i hasztagi w mediach społecznościowych. 15 maja otwarto ogródki restauracyjne, a z twarzy mogliśmy zrzucić maseczki. Ulice zostały dosłownie zalane przez ludzi. Eksperci chwycili się za głowy, cała reszta za kieliszki z prosseco i barowe kufle ze złotym trunkiem.
Wiem, które lokale przetrwały i co się działo nad Wisłą w Warszawie. Wiem, gdzie są najpyszniejsze lody i nowa knajpa z pizzą. Wiem tylko dlatego, że mam dostęp do internetu. Wirtualnie wzniosłam toast herbatką i stuknęłam się "na zdrowie". Popatrzyłam na piękne zdjęcia uśmiechniętych, zrelaksowanych twarzy, a w niedzielę rano obejrzałam "kacowe relacje". I zamknęłam komputer. Bez emocji, że też chcę, że też muszę.
Zawsze uważałam siebie i uważana byłam za duszę towarzystwa, co to na pytanie "idziemy na piwo?", odpowiada pełnym politowania wzrokiem, bo przecież zawsze idę. Planowałam wielkie wyjście z domu, siedzenie pod chmurką W OGRÓDKU ukochanego pubu, już od tygodni czułam, jak tam siedzę. I nagle dotarło do mnie, że zadziałał we mnie znajomy mechanizm. Ten, gdy poznaje się nowego faceta na Tinderze.
Super się gada, masz wrażenie, że to może być miłość życia, spotykacie się i nic nie działa. Tak było z moim wielkim weekendowym wyjściem. Bo chociaż w tytule zapewniam, że nigdzie nie wyszłam, to na chwilę wyszłam. Pojechałam odebrać regał do Ikei. Tłum. W sobotę chyba połowa Warszawy wpadła na pomysł "odświeżenia" swojego domu przed wypadem do parku lub na bulwar. Odebrałam regał i szybciutko wróciłam do bezpiecznej jaskini.
Chociaż na pierwszy plan w mediach wysuwają się zdjęcia zapełnionych miast i nasze pierwsze poweekendowe wrażenie to to, że z domów wyszli dosłownie wszyscy, to istnieje całkiem spora grupa, która zareagowała podobnie jak ja.
Niechęcią. Może trochę strachem. Nawet nie przed samym wirusem, ale ludźmi. A dokładniej zbiorowiskiem, które generuje cały zestaw bodźców, od których odcinał nas nieoficjalny lockdown. Te osoby nieśmiało odzywają się na grupach, czują się nieraz zagubione, bo nie podzielają narodowego entuzjazmu, nie mają ochoty nigdzie wychodzić.
Fałszywy alarm?
Niektórzy obawiają się, że to znowu "fałszywy alarm", bo przecież daleko nam do odporności stadnej, a wirus magicznie nie zniknął. W wielu komentarzach pod zdjęciami tłumów bez maseczek pojawiła się obawa, że chwilę "pocieszymy się wolnością", a za chwilę wrócimy do obostrzeń. We mnie chyba też delikatnie zagrała ta emocja.
Po ponad roku lockdownów, wkładania masek, zdejmowania masek, otwierania kin i zamykania, dwóch tygodni, w których można do restauracji wejść, a potem dwóch miesięcy, gdy nie można... Nadal po prostu nie wierzę, że "to koniec". Chociaż nie oceniam negatywnie ludzi, którzy teraz potrafią cieszyć się obiadem w ogródku knajpy. Ja jeszcze nie potrafię.
Wiem, że eksperci uspokajają osoby takie, jak ja. Mówią, że to normalne, że zmieniamy się w czasie kryzysu, że możemy obserwować inne reakcje, które z początku jako nowe, bywają niepokojące.
– Cieszy mnie "powrót do normalności", ale wolę obserwować go z daleka. Zwłaszcza że mam wrażenie, że zdziczałam podczas pandemii. Mieszkam tylko z kotem, wirusa się boję, więc rzadko wychodziłam – mówi mi koleżanka. A ja tak bardzo się utożsamiam z tym "zdziczeniem". Ostatnie próby kontaktu w większym gronie, boleśnie uświadomiły mi, że można "odzwyczaić się" od bycia z innymi. Drażni mnie tłum, hałas, bliskość obcych ciał.
Ja tu jeszcze posiedzę
Mieszkam tylko z psem. Pierwsze tygodnie pandemii były dla mnie trudne, musiałam znaleźć sposób na przetrwanie w samotni. Znalazłam i nagle okazało się, że taki tryb odpowiada mi bardziej niż moje wcześniejsze życie – życie nieustannego biegu, premier, spotkań, dyskusji, wydarzeń, eventów, kontaktów.
– Teraz jak wychodzenie jest trochę mniej ryzykowne, ale nadal ryzykowne, o czym wiele osób w szale stołowania się w gastro chyba zapomina, to odczuwam stres i lęk na myśl, że mam się ubrać po ludzku, czyli założyć stanik i zamienić dresy na dżinsy, umalować się, jeść w sposób cywilizowany i jeszcze rozmawiać z ludźmi. Wydaje mi się, że mój introwertyzm jeszcze urósł przez ostatni rok. Jasne, na pewno gdzieś wyjdę, ale myślę, że poczekam, aż spadnie ilość zakażeń i nie będę mieć parcia. Dobrze mi u siebie na balkonie – podsumowuje znajoma.
I wiele osób ma podobne nastawienie. Z różnych względów nie są gotowi, żeby dołączyć do tej ludzkiej fali. Więc wy idźcie, my jeszcze chwilę posiedzimy w domowych pieleszach.