Siedem rzeczy, których nie wiedzieliście o USA. Fenomen country, miliardy Indian, megakościoły
Michał Mańkowski
05 listopada 2012, 13:50·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 05 listopada 2012, 13:50
Nie będzie żadnej przesady w stwierdzeniu, że Stany Zjednoczone są jednym z najciekawszych oraz najbardziej zadziwiających państw świata. W końcu ponad 300 milionów obywateli robi swoje. "Duży braciszek" zza oceanu ma czym fascynować i zaciekawiać. Przedstawiamy Wam subiektywny przegląd siedmiu rzeczy, których prawdopodobnie nie wiedzieliście o USA.
Reklama.
Marek Wałkuski jest wieloletnim korespondentem Polskiego Radia w Waszyngtonie. Śmiało można powiedzieć, że w trakcie swojej zagranicznej kariery Stany Zjednoczone poznał od podszewki. Niedawno wydał książkę "Wałkowanie Ameryki", w której opisuje Amerykę z "pierwszej ręki", a swoim czytelnikom dokładnie tłumaczy ten kraj.
To właśnie na podstawie tej książki oraz własnych redakcyjnych doświadczeń z wizyt za oceanem przygotowaliśmy subiektywne zestawienie siedmiu faktów, których (prawdopodobnie) nie wiedzieliście o USA. A jeżeli jednak wiedzieliście, to w komentarzach możecie podrzucić kilka kolejnych.
Niesamowita siła muzyki country
Mało kto wie, że w Stanach Zjednoczonych niektórzy piosenkarze country są popularni równie mocno, co gwiazdy muzyki rockowej czy popowej z najwyższej półki. Garth Brooks to jeden z najbardziej znanych piosenkarzy country. Co należy rozumieć przez słowo "popularny"? Ano to, że znajduje się on na drugim miejscu na liście najlepiej sprzedających się płyt w historii USA. Tuż za The Beatles, a przed takimi klasykami i legendami, jak Elvis Presley, Led Zeppelin, The Rolling Stones, Aerosmith, Jay-Z, 2 Pac, Michael Bolton, Rod Stewart, 2 czy Pink Floyd. Jego krążki kupiło 128 milionów Amerykanów – to około dwa razy więcej niż na terenie USA sprzedał Michael Jackson.
Brooks nie jest jednak rodzynkiem w tym zestawieniu. Dobrze wiedzie się także George'owi Straitowi, który plasuje się na dwunastym miejscu (70 milionów). W pierwszej setce znajduje się jeszcze dziewiętnastu piosenkarzy i zespołów country, którzy sprzedali 20-50 milionów płyt. Co więcej, ich piosnki nierzadko trafiają na samą górę list przebojów.
Z relacji Marka Wałkuskiego wynika, że w Stanach Zjednoczonych to nie tylko muzyka, ale wręcz stan umysłu. Country, którego można słuchać na ponad trzech tysiącach stacji radiowych w całym kraju doskonale oddaje ducha amerykańskiej prowincji. Jednak tego rodzaju muzyki słuchają wszyscy Amerykanie, aż 2/3 z nich deklaruje, że ją lubi. Również ci z największych metropolii. Największa część słuchaczy to ludzie biali, bo aż 92 procent. Można się za to pokusić o stwierdzenie, że Azjata słuchający muzyki country prawdopodobnie nie istnieje.
Indiańskie hazardowe miliony
W USA funkcjonuje 565 indiańskich plemion uznawanych przez tamtejszy rząd. Korespondent Polskiego Radia wyjaśnia, że ze względu na posiadaną autonomię często nazywa się je narodami-państwami. Duża część z nich ma własną policję i sądy oraz system szkolnictwa. Nie mają jedynie prawa do prowadzenia polityki międzynarodowej oraz wypowiadania… wojen. Obszar jaki zajmują ich rezerwaty jest mniej więcej równy 2/3 powierzchni Polski.
Jednak nie sam fakt funkcjonowania plemion jest najciekawszy, ale to w jaki sposób się wzbogacają. Żadne tam turystyczne atrakcje, Indianie zarabiają na hazardzie. Ponad dwieście plemion prowadzi własne kasyna i salony gier. Nie ma mowy o małych sumach, bo każdego roku przynoszą one astronomiczną sumę 15 miliardów dochodu.
Skąd hazardowy kierunek indiańskiego biznesu? Wynika to z przełomowej interpelacji, do której prawnicy wynajęci przez Indian przekonali sąd. Prawo uznaje plemiona za suwerenne podmioty, a w praktyce oznacza to, że w rezerwatach nie obowiązują stanowe regulacje np. zakazujące konkretnego rodzaju hazardu.
I wcale nie są to małe przydrożne saloniki z automatami. Plemię Seminoli jest właścicielem m.in. ogromnego kompleksu hazardowo-rozrywkowego. Wałkuski wymienia, że jest w nim: 500 pokoi hotelowych, 2500 automatów, 18 restauracji, 15 barów i klubów, 20 sklepów, gigantyczny park wodny i sala koncertowa.
Wszystkie sześć kasyn, które znajdują się na terenie rezerwatów Seminoli przynosi im 600 milionów zysku rocznie, co czyni ich najbogatszym plemieniem w USA. Pieniądze przeznaczane są m.in. na renty plemienne o wysokości trzech tysięcy dolarów, które każdego miesiąca otrzymuje każdy z Seminoli. To efekt tego, że są jedynym plemieniem, które nie podpisało traktatu pokojowego w wojnie z rządem Stanów Zjednoczonych.
Ja osobiście miałem okazję odwiedzić jedno z indiańskich kasyn na terenie stanu Connecticut. Jeżeli pozostałe robią podobne wrażenie to Indianie naprawdę nie mają powodów do narzekań. Do kasyn "pielgrzymują" tysiące Amerykanów, zwłaszcza tych starszych. Na parkingi podjeżdżały dosłownie całe autobusy z emerytami pragnącymi pograć na automatach. Znajomy krupier, który tam pracował powiedział, że niczym wyjątkowym nie jest widok staruszki z podłączoną kroplówką, która próbuje swoich sił z jednorękim bandytą.
Megakościoły i megamiliony
Aż 90 procent Amerykanów deklaruje, że wyznaje jakąś religię. To spory kapitał ludzki o pozyskanie, którego walczą różne kościoły. Jednym z nich jest protestancki McLean Bible Church kierowany przez pastora Lona Solomona, któremu rozmachu zazdrościłby nawet Tadeusz Rydzyk. McLean Bible Church nazywa się "megakościołem", ale krytycy stosują na przemian określenia takie jak "mckościoły" lub "religijny Disneyland".
Nazwa "megakościół" jest tutaj jak najbardziej uzasadniona. Co tydzień modli się w nim 13 tysięcy osób, które mogą zaparkować swoje samochody na parkingu o powierzchni 35 tysięcy metrów kwadratowych. A mają się gdzie modlić, bo ich świątynię wybudowano za – bagatela – 90 milionów dolarów. Jest w niej 2700 miejsc, kilkanaście telebimów, profesjonalnie oświetlenie i nagłośnienie. Marek Wałkuski wymienia także sale konferencyjne, stołówki, klasy, sklep, księgarnię, kawiarnię, a nawet przedszkole. Wszystko w jednym budynku!
Czytaj: Co łączy Taylor Swift i Jana Kulczyka? Pierwsze miejsce
Msza jest szczegółowo zaplanowana, trwa dokładnie 65 minut i rozpoczyna się od występu chóru i rockowej piosenki. Potem półgodzinne kazanie i wspólne śpiewanie oraz spotkanie dla nowych członków. Roczny budżet McLean Bible Church wynosi ponad 20 milionów. Ile zarabia szef szefów? Nie wiadomo, zdradził jedynie, że są to zarobki "wyższe od przeciętnych". Autor książki wyjaśnia, że według badań "przeciętna" zamyka się w granicy 130 tysięcy dolarów rocznie.
O dwóch takich, co pomogli Ameryce
Nie będzie niczym zaskakującym stwierdzenie, że Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski to dwójka Polaków, którym nasz kraj zawdzięcza największe rozpowszechnienia polskości za oceanem. Obaj odegrali znaczącą rolę w amerykańskiej walce o niepodległość, dlatego też zostali uhonorowani przez Amerykanów na naprawdę wiele sposobów. I to właśnie o nich warto wspomnieć.
Kongres USA datę śmierci Pułaskiego ustanowił świętem państwowym. Takiego zaszczytu nie dostąpił Kościuszko, ale nie miałby raczej powodów do narzekań. W całych Stanach Zjednoczonych ich imieniem nazywano ulice, place, mosty, drogi, a nawet miejscowości. W "Wałkowaniu Ameryki" czytamy nawet, że całkiem możliwe iż nikt nie ma więcej pomników na terenie USA niż Kościuszko.
Sprawdź: Ameryka przestała być ziemią wymarzoną, a Polacy nie kochają już Amerykanów. Wolą Czechów i Słowaków
Jednak jedną z najbardziej zaskakujących form uhonorowania zasług Pułaskiego było hasło, które ustalono już podczas wojny o niepodległość – pozwalało ono odróżnić swojego żołnierza od nieprzyjaciela. Marek Wałkuski wyjaśnia, że na hasło "Pułaski", odpowiedź brzmiała "Polska". Niestety wiedza przeciętnego Amerykanina na temat Polski jest niewielka, bo – jak pisze dziennikarz – większość tych nazw wprowadzono z inicjatywy mieszkających w USA Polaków.
Pakowanie zakupów
Niby nic wielkiego i taki szczegół, ale jednak… Wtedy, gdy u nas trwały (trwają?) usilne próby przekonania Polaków do ograniczenia korzystania z zakupowych jednorazówek np. poprzez wprowadzanie opłat za każdą z nich, w USA nikt nawet o tym nie pomyślał.
Podczas każdej wizyty w większym sklepie spożywczym, kasjerki sama pakuje wszystkie zakupy klientów. Za darmo. Chętni mogli docenić to niewielkim napiwkiem, które wrzuca się do małego pojemniczka obok. To tamtejszy standard, dlatego kilkoro Amerykanów, z którymi miałem okazję przebywać w Polsce było zdziwionych, jak to możliwe, że tutaj w supermarkecie nikt tego nie robi.
Amerykańskie życie po polsku
Na terenie Stanów Zjednoczonych mieszka około dziesięć milionów Amerykanów polskiego pochodzenia. Jednak ze spisu powszechnego wynika, że tylko nieco ponad 600 tysięcy z nich mówi w domu po polsku. Wyjazd za granicę, zwłaszcza na dłuższy okres w pierwszej kolejności kojarzy się z barierą językową. To oczywiste, ale w USA można przez wiele lat żyć w najlepsze nie mówiąc po angielsku (amerykańsku) w ogóle lub bardzo słabo.
W najpopularniejszych polskich dzielnicach, czyli nowojorskim Greenpointcie (40 tys.) oraz chicagowskim Jackowie (43 tys.) można poczuć się jak w Polsce. Nie tylko ze względu na otaczających nas zewsząd rodaków. W sklepach załatwimy wszystko w ojczystym języku. Jakby tego było mało, bez problemu kupimy tam typowo polskie produkty. Nie chodzi tylko o popularną polską kiełbasę, ale także rzeczy, na których np. widnieje swojskie: "wyprodukowano dla Biedronka". Ze sklepowych półek na klientów patrzą setki polskich piw, a także butelki wódki Wyborowej.
Bariery językowej nie będzie także u tamtejszego lekarza, prawnika, urzędnika itd. W domu rozmawiają po polsku, oglądają polską telewizję, słuchają polskiego radia i czytają polskie gazety. W efekcie wielu emigrantów, którzy poruszają się głównie w granicach tej "Małej Polski" (ang. Little Poland) może żyć sobie w najlepsze wcale nie znając języka obcego, a także nie czując potrzeby jego poznania. Poznałem sporo takich osób. Co ciekawe, rodowici amerykanie odwiedzający polskie sklepy dostosowują się do panujących tu zasad i niczym wyjątkowym nie jest czarnoskóry mężczyzna proszący łamanym polskim o "pół funta szynki".
Po pierwsze: Nie utrudniać życia
Marek Wałkuski w swojej książce porusza także aspekt utrudniania życia obywatelowi, z którym mamy do czynienia w Polsce, a – na szczęście – nie ma go w USA. Obrazuje to przykładem egzaminu na prawo jazdy. Przepisy regulujące zdobycie prawa jazdy są skonstruowane w taki sposób, by ułatwić życie przeciętnemu Smithowi. Nie ma tworzenia niepotrzebnych biurokratycznych barier, dlatego uzyskanie prawda jazdy jest nie tylko proste, ale przede wszystkim przyjazne.
Jeżeli ubiegamy się o prawo jazdy musimy zgłosić się do wydziału komunikacji, gdzie wypełniamy formularz i zdajemy egzamin teoretyczny. Po jego zaliczeniu i uiszczeniu kilkudolarowej opłaty otrzymujemy tzw. uczniowskie prawo jazdy. Nie trzeba latać po kilku urzędach i fotografach. Zdjęcie na miejscu robi nam pracownik wydziału. Nie ma także potrzeby kilkutygodniowego oczekiwania na dokument – wszystko jest robione od ręki.
Po otrzymaniu uczniowskiego prawa jazdy rozpoczynamy praktyczną naukę jazdy. Nie ma tam jednak żadnych obowiązkowych kursów ani szkoleń. Gdzie i kto cię nauczy prowadzić auto? To już nikogo nie interesuje – może to być ktoś z rodziny lub znajomy. Ważne by za każdym razem, gdy wsiadamy za kierownicę na fotelu pasażera siedział ktoś dorosły z prawem jazdy.
Po co najmniej trzydziestu dniach takiego szkolenia możemy podejść do właściwego egzaminu. Tutaj kolejne zaskoczenie, bo egzamin zdaje się swoim samochodem. Nie ma męczenia młodych kierowców na placyku, brak też karkołomnych manewrów pomiędzy samochodami. Krótka przejażdżka po okolicy, sprawdzenie podstawowych umiejętności i tyle. Już po zdaniu egzaminu dostaje się zaświadczenie uprawniające do kierowania samochodem, a właściwe prawo jazdy przychodzi pocztą w ciągu kilku dni.
To tylko siódemka przykładów, o których mogliście nie wiedzieć. Pisać można by zdecydowanie dłużej, ale po co robić to, o czym napisał już Marek Wałkuski. Po więcej ciekawostek ze Stanów Zjednoczonych odsyłamy do jego książki "Wałkowanie Ameryki".