Lewicka: PiS straszy wojną, ale nie chce niczyjej pomocy. Dlaczego?
Karolina Lewicka
15 listopada 2021, 10:45·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 15 listopada 2021, 10:45
Napięcie sięgnęło zenitu. Na specjalnie zwołanym posiedzeniu Sejmu politycy obozu władzy rysowali kryzys graniczny w najczarniejszych barwach.
Reklama.
Czego dowiedzieliśmy się od szefa rządu, prócz tego - co Morawiecki serwilistycznie powtarzał jak mantrę - że skuteczną obronę naszego terytorium zawdzięczamy Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego światłym decyzjom jako wicepremiera do spraw bezpieczeństwa?
Ano tego, że „integralność naszych granic jest naruszana i testowana”. Że białoruski dyktator jest tylko wykonawcą ataku za pomocą „żywych tarcz, które mają destabilizować sytuację w Rzeczypospolitej”, bo mocodawcą jest sam pan na Kremlu, Władimir Putin. Że to nie incydent, że liczyć się należy z długim trwaniem tej sytuacji. Tu premier przypomniał Ukrainę nękaną przez Moskwę już od siedmiu długich lat, a końca nie widać. „Ryzyko jest takie, jakiego dawno nie było” - spuentował Morawiecki.
To jeszcze raz, Szanowni Państwo: zaatakowała nas Rosja. Może wersalikami? ZAATAKOWAŁA NAS ROSJA. I w dodatku jest pełna zgoda co do diagnozy.
Wszyscy, którzy się na kierunku wschodnim znają, jednogłośnie potwierdzają, że kieszonkowy dyktator z Mińska, stuprocentowo zależny od swojego Wielkiego Brata, niczego bez Moskwy nie zrobi, bez jej zachęty, zgody i przyzwolenia. Jeśli Łukaszenka kolbami swych pograniczników pcha migrantów ku polskiej i litewskiej granicy, to za plecami ma rosyjskiego prezydenta.
Być może faktycznie, o czym po ataku na Gruzję w 2008 roku mówił Lech Kaczyński, a co przypomniał Morawiecki, przyszedł teraz czas na Polskę i kraje bałtyckie. Wszak Rosja usiłuje odtwarzać sowieckie imperium poprzez generowanie chaosu w swej dawnej strefie wpływu.
To idźmy dalej. Bo dopiero teraz robi się naprawdę ciekawie. PiS, siejący nam grozę i mający naprzeciwko siebie pozbawionych jakichkolwiek hamulców Łukaszenkę oraz Putina, jednocześnie… odrzuca jakąkolwiek pomoc.
Wiele było w naszej historii takich momentów, kiedy zostawaliśmy zupełnie sami, kiedy sojusznicy zawodzili na całej linii - trauma 1939 roku jest przecież wciąż świeża, wciąż żyją ci, co to pamiętają. Ale teraz jest inaczej, bo nasi partnerzy rwą się do pomocy.
Szefowa KE o sytuacji na naszej granicy rozmawia z amerykańskim prezydentem, szef RE przyjeżdża w te pędy do Warszawy. Frontex, unijna agencja wyspecjalizowana w ochronie granic, mająca zresztą siedzibę w Warszawie, jest w pełnej gotowości. Inne kraje członkowskie, jakoś niepomne tego, że rząd PiS odwrócił się do Włoch, Grecji i Niemiec plecami raptem sześć lat temu, podczas pierwszego kryzysu migracyjnego, też oferują wsparcie. Ale PiS niczego od nikogo nie chce.
Michał Karnowski, publicysta sympatyzujący z obozem władzy, pisze: „Skala tego uderzenia jest taka, że tylko sami możemy je odeprzeć”. Ta konstatacja jest zupełnie nielogiczna. Bo albo atak jest słaby i wówczas sami sobie damy radę, albo „skala uderzenia jest taka” - w domyśle „taka ogromna”, że nic, tylko trzeba wezwać posiłki.
Dalej Karnowski, niestrudzony wyraziciel linii rządzącej partii, przekonuje, że „nigdzie w Europie Unia nie kiwnęła palcem, by masową, nielegalną migrację z kręgów dalekich kulturowo, powstrzymać – ani we Włoszech, ani w Hiszpanii”. No, ale teraz chce kiwnąć palcem, ale to Polska rękoma i nogami od pomocy się odżegnuje.
O umiędzynarodowienie konfliktu apeluje opozycja. To wydaje się ze wszech miar słuszne i pożądane: jeśli naprzeciwko nam stanął Putin, to lepiej byłoby, gdybyśmy nie stali sami, tylko żeby naprzeciwko Putina stanęła cała Unia Europejska. By Unia, wszyscy jej członkowie, uznali ten problem za swój.
Jeśli dystansujemy się od Unii, to tak naprawdę realizujemy moskiewski scenariusz: to Putin niestrudzenie próbuje nas, europejską Wspólnotę, dzielić. Marzy o powrocie do stosunków bilateralnych, bo wtedy mógłby wobec każdego pojedynczego państwa występować z pozycji siły. Miałby przewagę na starcie.
Opozycja apeluje o uruchomienie art. 4 Traktatu Północnoatlantyckiego, który stanowi, że "strony będą się konsultowały, ilekroć zdaniem którejkolwiek z nich zagrożona będzie integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo którejkolwiek ze stron".
PiS jest ostrożny, wiceszef MSWiA Maciej Wąsik mówi, że może się Polska zdecyduje, ale „to jest moja prywatna opinia”. Dlaczego nie teraz, zaraz? Tego nikt z obozu władzy nie tłumaczy, nie uzasadnia. Nie, bo nie. My sami. O co zatem chodzi?
Może o to, że PiS wcale nie uważa granicznego konfliktu za poważną sprawę, bo gdyby tak było, to przecież korzystałby z oferowanego wsparcia. Może za to postrzega ten kryzys za wydolny politycznie i wyborczo, może uznał, że będzie mu on napędzał sondaże, stąd im dłużej trwa, tym lepiej dla słupków poparcia.
Może PiS ma coś do ukrycia, stąd ta niezrozumiała niechęć, by na granicy pojawił się Frontex i strażnicy graniczni z Włoch czy Hiszpanii. Z tego samego powodu wcześniej zostały wyeliminowane media, przecież tylko temu, niczemu innemu, służyło wprowadzenie stanu wyjątkowego.
Teraz zaś wiceszef polskiej dyplomacji (sic!) Piotr Wawrzyk, niedawny kandydat na RPO, wysyła polskich dziennikarzy na Białoruś, żeby stamtąd relacjonowali kryzys, a premier „rozważa utworzenie blisko granicy ośrodka dla mediów”. Dziennikarze mogliby sobie w tym ośrodku tak posiedzieć, jak siedzą teraz w redakcji w Warszawie lub Białymstoku. Efekt pobytu i tu, i tam byłby taki sam: brak dostępu do wiedzy o tym, co dzieje się na granicy, co tam robi polskie państwo i jak faktycznie sobie radzi.
Jarosław Kaczyński stwierdził ostatnio, że przez obecność dziennikarzy Amerykanie przegrali wojnę w Wietnamie, ale nie tak to było, a prezes, świetnie znający historię, na pewno to wie i przez przypadek odkrył swoje prawdziwe intencje.
USA przegrały tamtą wojnę, bo napotkały zdeterminowany, partyzancki opór Wietkongu, którego nie zdołano złamać ani nalotami dywanowymi, ani defoliantami, ani napalmem. Polegli w dżunglach i na ryżowiskach, w morderczym klimacie tej krainy, mimo że w szczytowym momencie zaangażowano na tym froncie 40% sił lądowych, 50% lotnictwa i 30% marynarki wojennej.
Zaś rola ponad stu amerykańskich korespondentów wojennych, którzy z Wietnamu na bieżąco informowali swoich rodaków o przebiegu walk, była taka, że po prostu pokazywali prawdziwe oblicze tej wojny: dzieci poparzone napalmem, publiczne egzekucje i przede wszystkim trumny, coraz więcej trumien amerykańskich żołnierzy.
Społeczeństwo wiedziało, jak jest i nie przedłużyło swojego wsparcia dla kontynuacji tego konfliktu. Pod społeczną presją politycy musieli się z tej wojny w końcu wycofać.
Co zatem tak naprawdę mówi nam prezes PiS-u? Że te media, które pokazują prawdę, mogą zaszkodzić władzy, karmiącej opinię publiczną propagandową papką, by uzyskać wsparcie dla prowadzonej przez siebie polityki. Kaczyński nie chce, by społeczeństwo miało dostęp do wiedzy, bo poinformowanymi trudniej manipulować.
To najmocniejszy dowód na to, że faktycznie niebezpieczny kryzys na granicy PiS chce politycznie wyzyskać, nie oglądając się na prawdziwe bezpieczeństwo kraju. Bo to byłoby zagwarantowane najpełniej z sojusznikami u boku i mediami patrzącymi wszystkim na ręce.