W PiS upajają się zjazdem partii konserwatywnych w Warszawie, ale eksperci patrzą na to z coraz większą zgrozą. – PiS ustawiło się na całkowitym marginesie polityki europejskiej – mówi naTemat były premier Leszek Miller. Były szef MSZ Dariusz Rosati mówi o "warszawskim cyrku". – To jest oczywiste, że w tym momencie nikt poważny do Warszawy nie przyjechał – wtóruje europoseł Andrzej Halicki. Tak za granicą ustawił się PiS. Z wyboru i na własne życzenie.
W sobotę 4 grudnia w Warszawie odbył się szczyt Warsaw Summit, podczas którego spotkali się liderzy europejskich prawicowych partii. W szczycie uczestniczyli m.in. Viktor Orban, Santiago Abascal oraz Marine Le Pen.
– PiS ustawiło się na całkowitym marginesie polityki europejskiej. Marine Le Pen, liderka francuskiego Zjednoczenia Narodowego była w Warszawie przyjmowana po królewsku – komentuje były premier Leszek Miller.
– Zamiast szukać sojuszników w centrum czy na centroprawicy, to przykleja się do europejskiej prawicowej ekstremy, i wiąże się z partiami radykalnymi – mówi były szef MSZ Dariusz Rosati.
– To jest oczywiste, że w tym momencie nikt poważny do Warszawy nie przyjechał, poza Orbánem, który sprawuje urząd. To są zupełnie skrajne, nieliczące się ugrupowania w PE – mówi europoseł Andrzej Halicki.
Leszek Miller, który wprowadzał Polskę do UE, przyznaje, że czuje się fatalnie, gdy na to patrzy. – PiS ustawiło się na całkowitym marginesie polityki europejskiej. Pokazuje, że oprócz absolutnego, skrajnego, nacjonalistycznego marginesu, praktycznie nie ma już politycznych sojuszników. Cierpiąc na zasłużone poczucie izolacji i osamotnienia PiS próbuje ogniskować wokół siebie bardziej skrajne europejskie ugrupowania o jednoznacznym charakterze nacjonalistycznym czy profaszystowskim – komentuje w rozmowie z naTemat były premier.
– Marine Le Pen, liderka francuskiego Zjednoczenia Narodowego była w Warszawie przyjmowana po królewsku. Teraz już wiemy, z kim pan Kaczyński i pan Morawiecki chcą się przyjaźnić. Z panią, która uważa, że Ukraina należy do strefy wpływów Rosji – mówi Miller.
"Kaczyński i Le Pen zaprzyjaźniają się na antyunijnym 'szczycie'" – podsumował portal EUObserver.
Kto przyjechał do Warszawy
Przypomnijmy, 4 grudnia do Warszawy przyjechali m.in. lider hiszpańskiego ugrupowania VoxSantiago Abascal, przywódczyni Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen i premier Węgier Viktor Orbán a także przewodniczący partii Interes Flamandzki Toma Van Grieke i lider Estońskiej Konserwatywnej Partii Ludowej Martin Helme. Oraz – jak recenzował wspomniany, unijny, portal – "mniej znane osoby z ośmiu innych skrajnie prawicowych partii z krajów UE".
Z polskiej strony obecni byli m.in. Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki.
– Zjazd nie był taki, jak sobie wymarzono – mówi Miller o tym, co PiS zorganizował w sobotę w Warszawie. – Nie było ani Mateo Salviniego, ani Alternatywy dla Niemiec. Wnioskuję z tego, że nie będzie jednolitej formacji w PE, bo takie były pogłoski w ubiegłym tygodniu – że powstanie kolejna, trzecia co do wielkości w PE, duża grupa polityczna, co byłoby rzeczywistym wydarzeniem i zagrożeniem. Ale, jak sądzę, do tego nie dojdzie. W Brukseli pewnie będzie poczucie ulgi, jeżeli chodzi o skład polityczny PE, bo żadne zmiany nie zajdą – mówi były premier.
Dariusz Rosati, były szef MSZ, poseł KO: – To świadczy o tym, że PiS nie ma takiej mocy sprawczej nawet wśród mało znaczących partyjek. Ten cały cyrk warszawski, który miał pokazać, że powstaje jakaś międzynarodowa siła, że Kaczyński ma jakąś szerszą bazę polityczną w Europie, to jest po prostu fikcja. Nic takiego nie ma. Pojawiły się tylko 2-3 partie o większym znaczeniu, ale one w ogóle nie mają szansy dojść do władzy. Tymczasem pani Le Pen traktowana była jak głowa państwa.
Gdzie według niego ustawił się PiS? – PiS ustawił się na marginesie europejskiej sceny politycznej. Zamiast szukać sojuszników w centrum czy na centroprawicy, to przykleja się do europejskiej prawicowej ekstremy i wiąże się z partiami radykalnymi. Bo to nie są w ogóle partie konserwatywne, to nacjonaliści i populiści – uważa Rosati.
"Czekają nas kolejne kłopoty"
Zjazd w Warszawie wielu Polakom dobitnie pokazał, w którą stronę zmierza PiS. – Trudno zrozumieć jak 30 lat po przełomie można opowiadać takie bzdury, wtłaczać do głów Polaków takie brednie i robić sojusz z partiami skrajnymi, które nie są przy władzy i w większości krajów nie będą. Mieliśmy do czynienia ze zjazdem, na którym było tylko dwóch premierów: Morawiecki i Orbán. Cała reszta to ostre opozycje w stosunku do swoich obecnych władz – reaguje Rosati.
Na Warsaw Summit nie zostawia suchej nitki. – I co, potem premier pojedzie do Berlina, czy do Paryża i będzie lobbował za pomocą dla Polski? Jaką wiarygodność ma człowiek, który potem spotyka się z przeciwnikami politycznymi rządzących koalicji w tych wszystkich krajach zachodnich, które odwiedza? Przecież to są skrajnie antyeuropejskie, proputinowskie partie, które sieją zamęt wewnątrz społeczeństw – mówi.
Kilka dni temu partia rządząca chwaliła się "ofensywą dyplomatyczną" premiera Morawieckiego – że w 6 dni odwiedził 11 krajów.
Ale to, co zadziało się w sobotę w Warszawie, ideologicznie miało kompletnie inny wymiar. – Tournée Morawieckiego, gdy miał przedstawić się jako obrońca Europy, zakończyło się spotkaniem liderów, którzy w Europie widzą największego wroga. To jest finał tej ofensywy dyplomatycznej – komentuje Andrzej Halicki, europoseł PO.
PiS zrobił z tego takie wydarzenie, że w UE politycy łapią się głową. – Wożenie kolumną policyjną gości, jakby przyjechały głowy państw? To próba manifestacji, żeby przykryć coś, co jest kompletną nieudolnością. Środki odbudowy leżą na stole. Są do wzięcia w jeden dzień. Problem polega na tym, że dziś musimy dać większe gwarancje niż wcześniej, że pieniądze nie będą rozkradzione. Zaliczkę musimy dostać do końca roku, inaczej ta przepadnie możliwość. Wygląda na to, że spotkanie, które miało miejsce w Warszawie, jest pogodzeniem się z tym, że idziemy na konfrontację, nie na negocjacje i kompromisy w ramach współpracy z partnerami europejskimi. To oznacza, że czekają nas kolejne kłopoty – uważa polityk KO.
Gdzie dziś, według niego, ustawił się PiS? – Na pewno jest poza stołem negocjacyjnym – odpowiada.
W UE tak oceniają zjazd
To, że do Polski nie przyjechali wszyscy, już samo w sobie jakby podwójnie pokazuje pozycję PiS – i w UE, i w szeregach konserwatystów.
– To jest oczywiste, że w tym momencie nikt poważny do Warszawy nie przyjechał, poza Orbánem, który sprawuje urząd. To są zupełnie skrajne, nieliczące się ugrupowania w PE. W wyniku spotkania nie było jasnej deklaracji, że powstanie coś nowego w PE. W związku z tym sens polityczny takiego spotkanie jest żaden, poza bardzo radykalną prowokacją. A ponieważ rząd PiS jest w trakcie negocjacji, to powiedziałbym, że to samobójczy krok z punktu widzeniach tych negocjacji – ocenia Andrzej Halicki.
Przed spotkaniem słyszał opinie kolegów w PE z innych krajów. Mówi, że takiego działania PiS na pewno nie popierają konserwatyści z EKR (Grupa Europejskich Konserwatystów i Reformatorów), czyli – już samo założenie, że w Warszawie spotkali się konserwatyści, jest nieprawdziwe. Halicki ma znajomych Węgrów i mówi, że odnosi wrażenie, że nawet dla nich – choć Orbán mówił kiedyś o sojuszu z Salvinim – spotkanie w Warszawie to był jeden krok za daleko.
– Widać wyraźnie, że jest dystans do tego kierunku PiS. Słyszałem o chęci opuszczenia EKR w wyniku tak radykalnego kursu. Mówili o tym na przykład Belgowie i część Włochów. Do Warszawy nie przyjechali też Czesi. Lista nieobecnych jest bardzo klarowna. PiS wyszedł z racjonalnego, chociaż bardzo skrajnego, prawicowego, ale jednak europejskiego, kursu, na rzecz tych, którzy chcą rozbicia i de facto przy wsparciu Putina realizują politykę antyeuropejską. To jest bardzo widoczne, taka bardzo jasna deklaracja wypłynęła ze spotkania w Warszawie – mówi europoseł.
Marine Le Pen gwiazdą spotkania
Deklaracja wypłynęła najbardziej pod adresem Marine Le Pen. Ona od początku do końca "skradła” cały, warszawski, show. Radosław Fogiel, wicerzecznik PiS, mówił w czasie konferencji prasowej, jak bardzo się cieszą, że przez ostatnie lata zbliżyła się do wartości, które głosi PiS. – Błądzić jest rzeczą ludzką – powiedział.
– To nie jest realne ani od strony formalnej, ani politycznej. Nie ulega wątpliwości, że pani Le Pen wyborów we Francji nie wygra – uważa Leszek Miller.
Dariusz Rosati: – Pani Le Pen opowiada bajki. To tylko słowa, a ona nie ma żadnego wpływu na politykę Francji. Moim zdaniem jej czas w polityce francuskiej dobiega końca. Na prawej stronie wyrósł jej poważny konkurent. Angażowanie i inwestowanie kapitału politycznego w Le Pen to jest złą inwestycją. Z tego nic nie będzie.
Andrzej Halicki: – To jest tak samo prawdziwe i mądre, jak to, że Salvini zaprosi wszystkich Polaków na wakacje np. we Włoszech. Oczywiście nie byłoby to możliwe, nie miałoby też sensu.
Słowa Le Pen o tym, że Ukraina jest w sferze wpływów Rosji, wywołały burzę, do dziś odbijają się echem w mediach.
– Można powiedzieć, że to już nie jest tak, że ktoś coś niefortunnego zrobił. To jest bardzo jasne oświadczenie ze strony Kaczyńskiego, że PiS lokuje się w antyeuropejskiej grupie bardzo skrajnych, radykalnych i prorosyjskich ugrupowań – uważa Andrzej Halicki.
W kwestii Rosji PiS odbija piłeczkę. Zarzucają im, że spotykają się z partiami pro-putinowskimi? Doradca prezydenta Andrzeja Duda uważa, że to mniejsze złe. – Mniejszym złem są politycy, którzy punktowo, dla celów taktyki politycznej, mogli Putina popierać, czy ubierać się w koszulki proputinowskie, od polityków, którzy w powiązaniu z grupami biznesowymi swoich krajów strukturalnie rozbijają zdolność Unii do bezpiecznego rozwoju – stwierdził prof. Andrzej Zybertowicz.
– To są wszystko bzdury. Pan Zybertowicz stał się funkcjonariuszem PiS-owskiego frontu ideologicznego. Takich propagandzistów mieliśmy sporo w latach 50. i 60., gdy straszyli nas zagrożeniem z Zachodu. Teraz znowu wraca antyzachodnia propaganda. Różnica polega na tym, że teraz odsuwamy się od Zachodu na własne życzenie, z własnego wyboru – uważa Dariusz Rosati.
– Jestem głęboko tym zaniepokojony. Putin właściwie nie musi nic robić. Polska sama kładzie mu się na talerz. Skłócona z Berlinem, z Paryżem, z Brukselą, odizolowana od innych, będzie bardzo łatwym celem – mówi.
Kaczyński i Niemcy
Polityka zagraniczna PiS budzi coraz większe przerażenie obserwatorów poczynań polskiej dyplomacji. Jesteśmy skłóceni z UE i z niektórymi poszczególnymi państwami. Toczymy spór z Czechami, gorąco jest na granicy z Białorusią, nie słychać o wielkiej współpracy w ramach Grupy Wyszehradzkiej, o Partnerstwie Wschodnim, którego zwolennikiem był prezydent Lech Kaczyński, nie wspominając. Z USA nie widać już strategicznego partnerstwa, którym tak chwalił się Andrzej Duda. Warszawski zjazd tylko to wszystko unaocznił.
Do tego dochodzi ciągłe granie Niemcami.
– Wydawałoby się, że Kaczyński rozumie zagrożenie ze strony Rosji. Ale w jego wypowiedziach Niemcy wskazywane są wielokrotnie częściej jako zagrożenie niż Rosja. Mam wrażenie, że on utracił kontakt z rzeczywistością. Straszy Niemcami, bo ma szereg otwartych frontów, z którymi sobie nie radzi? Rząd przegrywa walkę z pandemią, szaleje inflacja, seryjne konflikty z UE itp., więc on kolejny raz wyciąga straszak niemiecki? Wymyśla zagrożenie ze strony IV Rzeszy? To jakaś obsesja w stylu późnego Gomułki. To dla Gomułki Niemcy były głównym zagrożeniem, ale dla Polski w XXI wieku Niemcy to ważny sojusznik i najważniejszy partner gospodarczy – wskazuje Dariusz Rosati.
Jak się czuje jako były szef MSZ, gdy na to wszystko patrzy? – Czuję się głęboko rozczarowany brakiem rozsądku wśród rządzących. Dla każdego polskiego ministra spraw zagranicznych po 1989 roku wizja dwóch wrogów jest najgorszym koszmarem. Zapłaciliśmy za to wielką cenę w 1939 roku, mając z obu stron wrogie mocarstwa. Teraz Kaczyński wpycha nas w te same koleiny. Otwarcie mówi o zagrożeniach ze wschodu i z zachodu – mówi.
Miller o odbiorze PiS w UE
Leszek Miller, który wprowadzał Polskę do UE, mówi, że to, jak Polska negatywnie jest odbierana, przeżywa już drugi raz. Pierwszy raz był wtedy, gdy Jarosław Kaczyński był premierem, a jego brat prezydentem. Wtedy po stronie PiS zaczęły się antyunijne wypowiedzi.
– Spotkałem się w Brukseli z ówczesnym wiceprzewodniczącym KE, byłym komisarzem Günterem Verheugenem, który bardzo nam pomógł w negocjacjach. Ściśle z nim współpracowałem, czasem przyjeżdżał do Warszawy. Rozmawialiśmy w jego gabinecie, w pewnym momencie rozgoryczony powiedział: "Wiesz, jak patrzymy na waszą Polskę, to mamy pretensje, do ciebie i do Kwaśniewskiego, żeście nas oszukali. Przedstawialiście nam Polskę, która de facto nie istnieje. Gdybyśmy wiedzieli, jaka naprawdę jest Polska, to byśmy was nigdy nie przyjęli" – wspomina Miller w rozmowie z naTemat.
Był 2006 rok. – Dziś tym bardziej nie zostalibyśmy przyjęci. Gdyby np. rząd PiS prowadził negocjacje i reprezentował taką politykę, jaką prezentuje – mówi.
Dodaje, że dziś w UE odżywa nurt, z którym zetknął się w latach 1999-2000, gdy ważył się scenariusz przyjęcia całej Europy Wschodniej do UE.
– Mieliśmy być na samym końcu, jak już UE wyrobi sobie pogląd na wcześniejsze przyjęcia. Dziś słyszę nieśmiałe: "Mieliśmy wtedy rację, żeby rozszerzenie odbyło się etapami. Zobaczylibyśmy, jak to wszystko funkcjonuje, teraz oczywiście jest za późno. Ale jak Polakom jest tak niedobrze, to niech po prostu wyjdą z UE" – mówi.
Czy dziś czuje wstyd? – Na szczęście jestem w innej sytuacji, nas się zna, nikt nie ma pretensji. Na początku w PE było zaciekawienie. "Powiedzcie, jak to tam naprawdę jest?" – pytano. A teraz: "A, Polska", i machnięcie ręką. Nikomu nie chce się już rozmawiać na ten temat. Myśmy się już z tym oswoili, ale to nie jest przyjemne. Jak trzeba wymienić jakieś zjawisko, które jest ujemnie oceniane w UE, to z góry można założyć, że padnie słowo "Polska" – mówi Leszek Miller.
To wszystko jest bez treści i bez przyszłości. I co najgorsze, jest bardzo szkodliwe dla Polski. Po pierwsze są to partie antyunijne. Po drugie – większość z nich ma orientację pro-putinowską. Sojusze z takimi partiami, które albo kochają Putina, albo widzą w nim szanse na wsparcie finansowe, czy polityczne, są sprzeczne z interesem Polski.
Leszek Miller
Na początku przeważał pogląd, że najpierw trzeba przyjąć kraje najmniejsze, czyli państwa bałtyckie, potem państwa średnie, czyli Czechy, Słowację, Węgry. A Polskę, jako największy kraj, na końcu. Poza tym w stosunku do Polski było sporo obaw, np. w związku z naszym rolnictwem, że to zacofany obszar życia gospodarczego. Poza tym spośród 10 krajów, które brano pod uwagę, Polska absorbowała aż połowę środków unijnych, które były przeznaczone na rozszerzenie.