– W PiS jest jak w sekcie. Jest poczucie, że jesteśmy rodziną i przynależność do niej, do "polskich Polaków", napawa nas dumą. Człowiek, który wchodzi w to środowisko, nagle czuje się otoczony akceptacją, a nawet miłością – mówi Izabela Pek. Była działaczka PiS, która ujawniła romans ze Stanisławem Piętą, a wcześniej dała się poznać jako gorąca zwolenniczka Andrzeja Dudy, opowiada naTemat, dlaczego idzie do sądu i czego żałuje po latach.
Anna Dryjańska: 27 stycznia rusza pani proces przeciwko Fratrii (spółka medialna wydająca media braci Karnowskich). Za co ich pani pozwała?
Izabela Pek: Za to, że podobnie jak mafia, bez procesu, wykonała na mnie wyrok: śmierć medialną. Przypuszczam, że zlecenie przyszło z góry. To samo zresztą powiedziało mi kilku znajomych z kręgu PiS, którzy po wybuchu afery z Piętą po cichu ze mną zostali.
Tak jak dziś już wiemy z maili Dworczyka, że rząd zlecał TVP ”ładne ataki” na sędziów, tak jestem przekonana, że podobne zlecenie wydali na mnie w innych pisowskich mediach.
Ile złożyła pani pozwów?
Łącznie sześć: Fratria, "Wprost", "Dobry Tydzień”, Irena Szafrańska, czyli główna cheerleaderka PiS na Twitterze, Krystyna Pawłowicz i jedna osoba prywatna.
Wszystkie pozwy poszły za naruszenie dóbr osobistych, gdy ujawniłam swój romans z posłem Piętą. Próbowano mnie skompromitować, przedstawić jako prostytutkę. Podważano moją pracę na rzecz praw zwierząt. Sprawę z osobą prywatną, która szkalowała moją działalność, już wygrałam. Reszta jest w toku.
Kiedy rozprawa przeciw Krystynie Pawłowicz?
Jeszcze nie ma daty. Wiem za to, że prawie wszystkie sprawy trafiły do neo–sędziów z neo–KRS. Takie ciekawe losowanie.
Przeszkadza to pani?
A pani by nie przeszkadzało? Przecież to ludzie z pisowskiego nadania, a moje procesy są w gruncie rzeczy przeciwko PiS–owi. Mam wątpliwości, czy w tym gąszczu partyjnych zależności mogę liczyć na uczciwy wyrok.
Romans z Piętą. Fala hejtu po wybuchu skandalu
Nie żałuje pani, że ujawniła romans z Piętą?
Ani przez chwilę. Ale to nie znaczy, że spodziewałam się tego, co będzie potem. Nie przypuszczałam, że tak szybko media ustalą moje nazwisko – w pierwszej publikacji w "Fakcie" byłam ukryta pod pseudonimem "Joanna".
Nie sądziłam też, że PiS weźmie mnie na celownik. Moja partia, w której się wychowywałam od 20 lat, uruchomiła wobec mnie tornado hejtu.
To brzmi tak, jakby partia była pani rodzicem.
Bo trochę tak było. Trafiłam w te kręgi jako 16-latka. Byłam jeszcze dzieckiem. To w tamtych czasach poznałam się z Marcinem Horałą, obecnie ministrem, który dziś udaje, że mnie nie zna, choć sądziłam, że jesteśmy przyjaciółmi. Już wtedy znałam też Artura Dziambora, który wybrał inną drogę polityczną. Gdy wybuchł skandal, okazało się, że to jeden z kilku moich prawdziwych przyjaciół.
Na serio nie spodziewała się pani hejtu?
To był 2018 rok, wtedy wiele rzeczy jeszcze nie było tak oczywistych, jak teraz. Dlatego byłam zaskoczona, gdy na Twitterze rzuciła się na mnie cała prawa strona.
Ludzie, z którymi jeszcze kilka godzin wcześniej się obserwowałam, rozmawiałam, żartowałam, z którymi należeliśmy do tej samej drużyny… To bardzo mnie zszokowało i zabolało.
Prorządowi dziennikarze od razu rzucili się do ataku. Część z nich to ludzie, z którymi znałam się po imieniu, wymieniałam prywatnymi wiadomościami. Nagle wszystko się obróciło o 180 stopni.
Może pani powiedzieć coś więcej o tych relacjach?
Kilku z nich wiedziało, że mam romans z Piętą jeszcze zanim o sprawie napisał "Fakt". Jednemu nawet skarżyłam się na to, że Staszek mnie wykorzystuje, że zostawił mnie samą, bez pieniędzy i jedzenia w jakimś podrzędnym hotelu wojskowym w Warszawie.
Drugi za to już po ujawnieniu afery pytał mnie, czy zdaję sobie sprawę, że uderzyłam w Andrzeja.
Prezydenta?
Tak.
Z jakich byli redakcji?
Obaj z TVP. Są bardzo znani.
Był też taki, który na polecenie Pięty odebrał mnie z Dworca Centralnego, gdy przyjechałam z Gdyni i przekazał mi od niego kieszonkowe na podstawowe rzeczy: ręcznik, mydło… Ten z kolei był dziennikarzem TV Republika.
To wtedy Pięta mnie zakwaterował w wojskowym hotelu. Było jak w koszarach – do tego stopnia, że bałam się, że spod poduszki może wyjść jakaś pluskwa.
Byłam wściekła. Nie jestem księżniczką, nie oczekiwałam przepychu, ale chciałam się odświeżyć po podróży, wziąć prysznic. Jednak nie było łazienki. Za to, co zostało z pieniędzy Pięty, kupiłam sobie breloczek z pomponem. Przyczepiłam tę pastelową ozdobę do mojej torebki. Między innymi o tym piszę w książce, nad którą pracuję. Nadałam jej roboczy tytuł "Izabela w Krainie Czarów".
Chwileczkę, cofnijmy się trochę: czy dobrze rozumiem, że osoba nazywająca się dziennikarzem była chłopcem na posyłki między kochankami z obozu władzy?
Można tak to ująć.
Kto zdradził?
Co pani chciała osiągnąć, demaskując Piętę?
Chciałam pokazać, kto zdradził. I nie mam na myśli wątku obyczajowego. W tamtym momencie wskazywano na Dudę jako twarz zdrady interesów państwa. Jego partia–matka pozwalała na to, by był ośmieszany, trwała wojna wewnątrzpartyjna, a on na zewnątrz robił za tarczę.
To była bardzo brzydka i mało dżentelmeńska gra. Walili na oślep w Dudę, który podpadł wetem ws. ustawy sądowniczej – czym według nich zdradził. Taka narracja szła z Nowogrodzkiej.
To naiwne, ale pomyślałam sobie, że wprawdzie jestem panną nikt, ale mogę coś z tym zrobić. Nie tylko siedzieć i się temu przyglądać, jednocześnie dostosowując się do zakazu mówienia o całej sprawie.
Stwierdziłam, że Pięta i cała reszta wieprzy zasługuje na karę.
Czyli ujawnienie tego, że poseł Pięta panią oszukał – obiecując ślub, dzieci – było dla pani środkiem do ukarania go za ataki na prezydenta Dudę?
Ujawniając nasz romans, upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu. Po moim strzale w Piętę w końcu zasłużenie się zakiwali. Wszyscy: i Pięta, i partia.
Myślałam, że gdy rzucę Piętę na pożarcie, odwrócę uwagę od Dudy. Lud domagał się krwi i kogoś trzeba było poświęcić, a ja uważałam – i nadal uważam – że Pięta powinien zniknąć z życia publicznego. Więc zrobiłam to.
Nie mogę wypowiadać się za pana prezydenta, ale mam nadzieję, sprawiło mu to taką przyjemność, jak mnie. Krótką, ale przynoszącą uciechę. Jego musiałaby pani spytać, czy się udało, ale proszę tego nie robić!
I tak by nie odpowiedział. Ale idźmy dalej: po wybuchu afery PiS i jego zwolennicy sugerowali, że jest pani czyimś narzędziem. Marzena Paczuska pisała np., że ktoś się panią posłużyłby ośmieszyć komisję ds. GetBack, której członkiem był Pięta. Ówczesna posłanka Krystyna Pawłowicz porównywała panią do Anastazji P. i sugerowała, że miała pani być narzędziem do obalenia rządu. Jak pani to skomentuje?
To piramidalne banialuki. Wymieniła pani dwa przykłady, ale było ich znacznie więcej.
O ile nad "długim ramieniem Moskwy", popukawszy się w czoło, przeszłam do porządku dziennego, to nad "prostytutką prowadzoną przez trójmiejski gang sutenerów, który tatuował swoim ofiarom treści o uległości", o czym ma świadczyć mój tatuaż na przedramieniu, już nie mogłam.
Pojawiło się mnóstwo absurdalnych i oszczerczych wypowiedzi.
Są granice wolności słowa – nawet jeśli obraźliwe stwierdzenie zostało podane w formie pogłoski opatrzonej zastrzeżeniem, że jej prawdziwość nie jest w pełni stwierdzona.
Dziwię się, że tak niewielu dziennikarzy podniosło larum, kiedy ukazał się tekst "wSieci", bo przekroczona została nie tylko granica dobrego smaku, ale i przyzwoitości. Poza mną ucierpiała moja matka, która nie mogła uciec od natrętnych pytań opartych na rzeczach wyssanych z palca.
Wróćmy do pretensji pracownika TVP, że ujawniając romans z Piętą, uderzyła w Dudę. Nie miała pani wyrzutów sumienia, że dostało mu się rykoszetem, wbrew intencjom, ale jednak? W końcu polityczny Twitter kojarzył panią z cyfrowym kręgiem prezydenta.
Duda wiedział wcześniej, że to wyjdzie. Uprzedziłam go. Obserwowaliśmy się na Twitterze, więc mogliśmy do siebie pisać prywatne wiadomości. Czasem to robiliśmy.
To nie jest tak, że go zaskoczyłam – napisałam mu, że taki tekst się ukaże. Zrobiłam to na tyle wcześnie, by mógł mnie od tego odwieść. Gdyby to zrobił, gdyby powiedział choć słowo, tej całej afery by nie było. Liczyłam się z tym, że to może być niewygodne dla niego. Ryzyko, że dojdą do tego, kim jestem i połączą mnie z nim, istniało. Ale nie odwiódł. Cisza.
Próbował za to mnie powstrzymać Pięta. Dowiedział się, co się święci, bo autor tekstu, Mikołaj Wójcik, poprosił go o komentarz. Na kilka godzin przed publikacją "Faktu" Pięta wydzwaniał do mnie jak szalony.
Odebrała pani?
Nie. Jego czas na rozmowy ze mną się skończył.
Andrzej Duda i Izabela Pek
Pamięta pani moment, gdy pierwszy raz usłyszała o Andrzeju Dudzie?
To była jesień 2014. Gdy został wystawiony jako kandydat PiS na prezydenta, jak większość elektoratu poczułam zawód. No jak to, panie Kaczyński? W tamtym czasie liczyłam na to, że wystartuje prezes. A ten wyciągnął królika z kapelusza.
Kiedy się poznaliście z Dudą?
W kwietniu. Przyjechał w czasie kampanii do mojej rodzinnej Gdyni. To miało być spotkanie w wąskim gronie zwolenników PiS. Wcześniej rozesłano zaproszenie: przyjeżdża Andrzej Duda, przybądźcie licznie, to nasz kandydat na prezydenta. Wzięłam aparat i poszłam.
Byłam już na dziesiątkach, jeśli nie setkach takich spotkań. Z każdym byłam po imieniu. Jak zwykle grzecznie ukłonił mi się minister Sellin, Śniadek pocałował w rękę, a Horała dawał znaki sali, kiedy klaskać. Miała być frekwencja i miał być entuzjazm. Nic nowego.
Co było dalej?
W trakcie przemowy Dudy zaczęłam zmieniać o nim zdanie. Pomyślałam, że nie taki zły ten królik. Gdy schodził ze sceny zadbałam, by mnie zobaczył. Wymieniliśmy spojrzenia i uśmiechy. Strzeliło mnie.
Jak pani trafiła na pokład dudabusa?
Przez Horałę. Przysłał mi wiadomość, że jak chcę i mam czas, to mogę z Dudą pojechać autobusem na objazd Pomorza. Ale Horała postawił mi warunki: żadnego reportażu z kampanii, polecenie, że mam się przyzwoicie zachowywać. Naciskał, bym się nie wygadała, że jestem członkiem PiS.
Zajmowała się pani zawodowo pozowaniem do aktów. Czy to nie było przeszkodą w kampanii kandydata konserwatywnej partii?
To nie była tajemnica, Horała o tym wiedział. A ja sama ukryłam swoje zdjęcia na czas kampanii. Stały się niedostępne w moich mediach społecznościowych. Nikt nie musiał mi o tym mówić, w końcu mam papier magistra z marketingu politycznego i przewidywałam, że to może być problem.
Jak było w dudabusie?
Panowała atmosfera zabawy, wszyscy byli kompletnie na luzie. Z przodu niedaleko Dudy siedziała posłanka Jolanta Szczypińska. Lubiła mnie. To mnie ośmieliło.
Dosiadłam się i od razu uderzyłam do Andrzeja z tematem bliskim mojemu sercu: "Czy będzie pan przyjacielem zwierząt, a nie tylko prezydentem ludzi?". Posłanka Szczypińska też była zainteresowana tą kwestią jako znana kociara.
Co zrobił kandydat?
Po prostu na mnie spojrzał, nabrał powietrza w płuca i na wydechu powiedział, że tak. Zapewnił mnie, że zwiększy kary za znęcanie się nad zwierzętami.
Wymogłam na nim pierwszą obietnicę – i to przy świadkach. Kilka tygodni później podpisał się pod listem do towarzystwa przyjaciół zwierząt, a już jako prezydent podpisał się pod ustawą podwyższającą kary za zabijanie i dręczenie zwierząt...
Wiedziała pani, że Duda ma żonę?
Tak, zresztą ostro się młotkowałam z tego powodu. Przywoływałam się do porządku w ostrych słowach. Nie udało się. Jednak to nigdy nie wyszło poza fazę platoniczną.
Wiedziała pani, że Pięta ma żonę?
Wiedziałam, dlatego przez miesiąc odrzucałam jego zaloty. To on nawiązał ze mną kontakt. Urabiał mnie, że jego małżeństwo istnieje tylko na papierze, że już nawet nie pamięta, kiedy ostatni raz robił z żoną zakupy. Tego typu opowieści.
Uwierzyła pani?
W końcu chciałam uwierzyć – jak tysiące kobiet przede mną i po mnie. Po jakimś czasie pojawiły się zgrzyty. Nie dość, że Pięta uważał Dudę za zdrajcę z powodu weta dla ustawy Ziobry, to jeszcze próbował mnie podsunąć swojemu koledze z PiS.
Była taka sytuacja, że ten kolega chciał w nocy przyjechać do mnie do domu. Pięta mu powiedział, by zadzwonił. I w trakcie rozmowy z nim zorientowałam się, że on nie wie, że ja jestem z Piętą, bo ten nic mu nie powiedział. Wcześniej za to zachwalał mi tego posła – mówił, że jest wolny i bogaty.
Jest takie słynne zdjęcie z kampanii – pani i Duda w objęciach.
To nie był przypadek. Andrzej właśnie wygrał pierwszą turę wyborów – szok! Horała mi mówił, że już się do niego nie dopcham, bo to już prawie prezydent.
Ale ja byłam zdeterminowana. Przedostałam się przez kordon, on wysiadł z busa, a potem ruszył prosto w moje otwarte ramiona. To była bardzo miła chwila, bardzo intymna mimo całego tłumu wokół. Razem przez chwilę cieszyliśmy się z jego wygranej.
Dałam mu upominek – płytę z muzyką. Zdałam sobie sprawę, że od tego momentu wszystko się zmieni. Że to ostatnia sekunda, gdy mogę sprawić, by mnie zapamiętał.
Chciałam z nim pracować. Być bliżej niego. Zaczęliśmy się obserwować na Twitterze. Dostąpiłam tego zaszczytu jako jedna z nielicznych osób.
Twitter. Budowanie wizerunku prezydenta
Andrzej Duda zostaje zaprzysiężony na prezydenta – co to dla pani oznacza?
Chcę go promować, budować jego dobry wizerunek. Jak wspomniałam, znam się trochę na tajemnicach zdobywania poparcia społecznego i zachowaniach, które pozwalają iść na scenie politycznej ,,do przodu”. Miałam świetnego nauczyciela na studiach. Po cichu marzyłam o tym, że będę dla Dudy pracować w Pałacu – doradzać medialnie w biurze prasowym.
Wysłała pani CV?
Nie chciałam naciskać, nie chciałam, by miał wrażenie, że chcę coś wymusić za pomoc w kampanii. Chciałam sama na coś zasłużyć, czymś się wykazać. Nie jak pani Semeniuk, która wkręciła się do rządu, bo napisała błagalny mejl do Dworczyka.
Drążyłam sprawę w inny sposób: starałam się zwrócić jego uwagę. Napisałam mu, że jakby co jestem, że gdyby czegoś potrzebował, to jestem. Nawet jeśli nie oficjalnie, na etacie – to jestem.
Niedługo potem na Twitterze zaczynają hulać pani akty.
Po kampanii odblokowałam swoje zdjęcia. Kilka miesięcy później wdałam się w pyskówkę na Twitterze, ktoś poklikał no i znalazł moje portfolio.
Te zdjęcia – także w kolażu z fotografiami z dudabusa – udostępniło wielu internautów, w tym osoby z ogromnymi zasięgami. Zaczęto się personalnie zwracać do Dudy z prośbą o komentarz… Było mi wstyd. Bałam się tego, że prezydent pomyśli o mnie "ta dziewczyna jest zepsuta", jak dowie się o moich nagich zdjęciach w sieci.
Stwierdziłam, że sama mu powiem, co się dzieje, zanim ktoś z Kancelarii rzuci mu te tweety w twarz i zapyta, co to jest. Napisałam mu, że jeśli uważa za stosowne, to niech śmiało się ode mnie odetnie, a ja nie będę się odzywać.
Odpisał mi, że widział zdjęcia i nie ma na nich nic strasznego, więc nie powinnam się przejmować, zwłaszcza że o nim też różne rzeczy wypisują.
Postanowiłam się z nim zobaczyć. Przyszłam na uroczystości w Gdyni, w których uczestniczył.
Wstałam przed świtem, by zająć dobre miejsce. Udało się. Miałam krótką chwilę na spojrzenie mu w oczy i powiedzenie ,"przepraszam”" On popatrzył na mnie, skinął głową i się podpisał na książce "Misja”, która o nim wyszła.
Co na to wszystko poseł Marcin Horała?
Zażądał, bym wyciszyła kontakt z prezydentem. Zaatakowała go na Twitterze Irena Szafrańska, dopytywała, czy to on wciskał mnie do dudabusa. Odpowiedział, że to bzdury. Wtedy po raz pierwszy próbował się wyprzeć naszej długiej znajomości.
Tymczasem ja obserwowałam co się dzieje wokół Dudy na Twitterze. Atakowano go, pisano, że ktoś powinien odebrać mu hasło do Twittera, bo tweetuje po nocach z małolatami, flirtuje z Ruchadłem Leśnym czy innym Pimpusiem Sadełko.
On przez to ograniczył obecność w serwisie, prawie zniknął. Uznałam, że robi błąd. W ten sposób przyznał, że coś jest na rzeczy. Stał się bardzo oficjalny, a przecież wygrał kampanię, puszczając oko do młodych. Napisałam mu o tym.
On odpisywał wtedy machinalnie, jak ktoś go o to prosił. To konto należało do nastolatki, a te jak wiadomo, lubią podokazywać, żeby nabić sobie w ten sposób lajki. Prezydent nie pierwszy i nie ostatni dał się wkręcić. Namierzyłam tę dziewczynę i poprosiłam, by zmieniła nick na normalny. I zdjęcie też.
Co Duda odpowiedział na pani uwagi?
Prezydent podziękował mi za opinię. Przyznał mi rację. Zapewnił, że będzie bardziej przystępny. Jednocześnie podzielił się ze mną refleksją, że polują na niego różne "wesołe pusie" – fake konta.
Pomyślałam, że powinnam go bardziej wesprzeć od strony medialnej. Skoro skorzystał z mojej rady, dlaczego nie iść za ciosem? Wcześniej się krępowałam. Jego odpowiedź dodała mi wiatru w żagle. Stwierdziłam, że będę od czasu do czasu mu doradzała społecznie. Bez prośby o pracę.
Jak to pani przeprowadziła?
Nawiązałam kontakt z wysoko postawionym urzędnikiem z Kancelarii Prezydenta – nie podam jego nazwiska – by wcześniej wiedzieć, jaka jest narracja w Pałacu. By móc reagować na sytuacje na Twitterze. Żeby podsuwać mu istotne wiadomości, gdy zaczynała się burza.
To brzmi jak zajęcie na pełen etat. Nadal nie wysłała pani CV?
Po prostu wrzucałam informacje: "szefie, tu się kroi jakaś afera, warto zareagować" albo "prawa strona coś pisze, warto się włączyć".
Czy urzędnik z Kancelarii Prezydenta pani odpowiadał?
Raz tak, raz nie. Gdy odpowiedzi się pojawiały, były bardzo rzeczowe. Dopytywał mnie, o co chodzi, prosił o linki, mówił co wyciszać, a czym się nie przejmować.
Czy dostawała pani instrukcje z Kancelarii?
Nie dostawałam poleceń, ale rzeczowe informacje. Na tyle przydatne, by móc narzucać na Twitterze narrację i wiem, że niektórzy dziennikarze z niej korzystali, jak chcieli się dowiedzieć czegoś więcej.
Jak długo korespondowała pani z urzędnikiem prezydenta?
W Pałacu miały miejsce różne roszady, więc oni się zmieniali. To była korespondencja przerywana. Tak naprawdę trwała jednak z przerwami przez pięć lat.
Postanowiłam z tym skończyć dopiero w czasie drugiej kampanii prezydenckiej, w 2020 roku, już po aferze z Piętą.
Prezydent miał jechać na uroczystości do Pucka. Wiedziałam, że będzie tu na niego czekała nieprzyjemna ustawka. Mówiłam im, by chronili prezydenta, by go nie wpuszczali na minę. Nie posłuchali. Dudę wygwizdano. Wszystkie media o tym pisały, wszędzie były filmiki.
Byłam wściekła.
Potem pomyślałam: a może wy go specjalnie wystawiacie? Stwierdziłam, że coś tu nie gra i chyba czas odpuścić.
Izabela Pek ocenia PiS. Co myśli o swojej dawnej partii?
Jak dziś pani ocenia swoją dawną partię?
Moja wiara w to, że Duda dokona korekty kursu PiS, okazała się płonna. Ale prezydent tak naprawdę w Polsce pełni rolę reprezentatywną, a nie aktywną w sterowaniu państwem. Nadal życzę mu dobrze, ale nie zgadzam się z tym, co robi jako polityk.
Rozwalenie TK, likwidacja gimnazjów, zakazanie kobietom aborcji – nie uważam tego za dobry kierunek. A to tylko kilka przykładów.
Oddając głos na PiS, uwierzyłam, że naprawdę chodzi im o dobrą zmianę. A wyszło jak zwykle. Z cyklu cytaty, które się nie starzeją. "Jeszcze tu, k**wa, wrócimy!". I wrócili, po czym rzekli: "Dobra, zmiana".
Jestem tym zdruzgotana. W kampanii Dudy była narracja miękkiego PiS-u, sympatycznego konserwatyzmu – z czymś takim mogłam się identyfikować. Ale uśmiechnięty Duda posłużył Kaczyńskiemu jako maska – dokładnie tak, jak pokazano na okładce "Newsweeka".
Jak pierwszy raz ją zobaczyłam, to się śmiałam. Kaczyński wydawał mi się zatroskanym o los Polski miłym dziadkiem…
Muszę przerwać. "Miłym"? "Zatroskanym"? Przecież musi pani pamiętać, co się działo podczas rządów PiS w latach 2005–2007. Co pani mówi?
Pamiętam. Ale myślałam, że Kaczyński się zmienił, że odejście brata złagodziło jego charakter. Przez lata w niego wierzyłam.
Tak, zmienił się. Do repertuaru weszły kłamstwa o zamachu i jazda na trumnach. Pani to nie przeszkadzało?
Proszę zrozumieć: w PiS jest jak w sekcie. Jest poczucie, że jesteśmy rodziną i przynależność do niej, do "polskich Polaków", napawa nas dumą. Człowiek, który wchodzi w to środowisko, nagle czuje się otoczony akceptacją, a nawet miłością.
Na tej fali człowiek zaczyna wierzyć w Kaczyńskiego, a gdy uwierzy, to nie zastanawia się tak nad tym, o czym ten mówi, bo jest z obowiązku myślenia zwolniony.
Każdy doskonale sobie zdaje sprawę, że Kaczyński czasem się potrafi rozhuśtać i grzać jakiś temat. Nikt na to nie zwraca uwagi, bo ma tylko wykonywać rozkazy. Dlatego w PiS jest ogromna dyscyplina – nikomu przez myśl nie przejdzie się sprzeciwić albo nawet dyskutować.
Z czasem doszło do tego, że wyrzuciłam ze swojego życia praktycznie wszystkich spoza PiS. W internecie wyciszałam główne media, bo ich przekazy kolidowały z przekazem partii. I nie mogłam ich słuchać.
Ale nawet odcinając się od wolnych mediów, musiała pani czasem zdawać sobie sprawę, że w partii pojawiają się rzeczy nieprawdziwe, absurdalne, podłe. Jak choćby kłamstwa o zamachu.
Wiedziałam, że to nieprawda – zresztą nie tylko ja. Śmialiśmy się z Antoniego, żartowaliśmy z wyskoków jego podkomisji. Mało kto traktował ją poważnie. Ale o tym się mówiło tylko we własnym gronie.
Przecież nie chodzi tylko o Macierewicza, to linia partii.
Takie rzeczy, które nam nie pasowały, które nas uwierały, traktowaliśmy jako taki PR, partyjną strategię, narrację. Coś, co się mówi, ale w co się nie wierzy. Gdzieś na końcu jak zaczęłam budzić się z upiornego snu, zdałam sobie sprawę z tego, że to wcale nie było śmieszne. To było skalkulowane draństwo.
Ale były inne absurdy, w które weszłam. Kiedyś udostępniłam na fejsie jakiś pisowski materiał szkalujący WOŚP. Za jakiś czas wchodzę do internetu, patrzę, a tam mój długoletni kolega skomentował to w stylu: "Iza, przecież my kilkanaście lat pracowaliśmy razem w sztabie Orkiestry, przecież ty wiesz, że to nieprawda!".
Jakbym obuchem dostała. Machinalnie udostępniłam jakieś bzdury, kompletnie bez zastanowienia. Tak właśnie działa pranie mózgu.
Człowiek ma klapki na oczach, nie słucha nikogo oprócz prezesa. A zewsząd płyną potwierdzenia.
Na przykład Waldemar Andzel powtarzał, że Jarosław jest najmądrzejszą osobą w Polsce. To wchodzi w człowieka tak, że działa, jak zaprogramowany robot. Więc nikomu do głowy nie przyjdzie czegokolwiek kwestionować.
Kaczyński zawsze dobrze mówi i robi. Najlepiej. On ma zawsze rację. Jestem przekonana, że jakby nam powiedział, że g**wno jest smaczne, to przełamalibyśmy opór i byłoby smaczne.
Żal i zniechęcenie do polityki
Żałuje pani, że jako nastolatka związała się z PiS?
Odczuwam ogólny żal i wstyd, że przyczyniłam się do ich zwycięstwa i do wszystkiego, co się teraz dzieje.
Żałuję, że przyłożyłam się do ataków na tyle osób, grup, środowisk. Żałuję, że z polecenia Pięty atakowałam Adama Bodnara, Rzecznika Praw Obywatelskich, że wystawałam pod jego biurem i paliłam głupa. Żałuję, że głosując na PiS, przyłożyłam rękę do rozpasania Kościoła katolickiego, który umacnia w PiS–ie najgorsze cechy i vice versa.
Gdy patrzę na obecną sytuację w Polsce, czuję wściekłość i bezsilność, bo zrobiło się naprawdę upiornie. Zwłaszcza jak patrzę na nadawane przez TVP paszkwile.
Muszę szczerze wyznać, że decyzja Dudy o przyznaniu jej 2 mld zł rocznie wpłynęła na mój głos w wyborach prezydenckich. Słuchanie tłumaczenia, że TVP przyczynia się do propagowania wiedzy o profilaktyce raka (opozycja chciała przekazać te pieniądze na leczenie chorych onkologicznie, PiS przegłosował jednak, że dostanie je TVP – red.) było tak przykre, że poczułam się zwyczajnie zażenowana.
Wtedy podjęłam błyskawiczną decyzję, że zagłosuję na Trzaskowskiego i publicznie zachęciłam do tego innych. Jeśli przyjąć, że miałam najohydniejszy romans stulecia, to prezydent Duda miał najobrzydliwszą kampanię prezydencką w dziejach państwa polskiego.
Nieodgadnione pozostaje dla mnie, dlaczego dał się w nie PiS-owi wciągnąć, a nie kopnął ich wszystkich w d**ę. Może bał się, że sam słabiej będzie mobilizował, żelazny, ortodoksyjny elektorat?
Najwyraźniej zapomniał o tym, że jeszcze kilka lat temu potrafił pozyskiwać nowych wyborców. I nie miał mu kto w Pałacu tego przypomnieć. To centrowość Dudy zagwarantowała PiS-owi wygraną w 2015 roku.
Czy nadal utrzymuje pani relacje z politykami PiS?
Z jednym. Często spotykamy się w łóżku, by porozmawiać. Ale nie powiem pani kto to.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut