nt_logo

Za stare, żeby grać partnerki... równolatków. Dyskryminacja kobiet w Hollywood trwa w najlepsze

Maja Mikołajczyk

08 marca 2022, 16:39 · 12 minut czytania
Związki, w których różnica pomiędzy partnerami jest dość spora, istniały od zawsze. O ile jednak takie relacje zdarzają się obecnie coraz rzadziej, Hollywood z uporem maniaka próbuje wmówić nam, że są one regułą, a data ważności kobiety kończy się wraz z przekroczeniem przez nią 40. roku życia.


Za stare, żeby grać partnerki... równolatków. Dyskryminacja kobiet w Hollywood trwa w najlepsze

Maja Mikołajczyk
08 marca 2022, 16:39 • 1 minuta czytania
Związki, w których różnica pomiędzy partnerami jest dość spora, istniały od zawsze. O ile jednak takie relacje zdarzają się obecnie coraz rzadziej, Hollywood z uporem maniaka próbuje wmówić nam, że są one regułą, a data ważności kobiety kończy się wraz z przekroczeniem przez nią 40. roku życia.
Ageizm w Hollywood. Dyskryminacja aktorek ze względu na wiek w showbiznesie. Fot. kadr z filmu "Nie czas umierać"
  • Ageizm, czyli dyskryminacja ze względu na wiek, wciąż jest zmorą Hollywood. Cierpią na niej wszyscy, ale przede wszystkim kobiety.
  • Zjawisko widać dobrze na przykładzie Jamesa Bonda i jego partnerek. Pomiędzy aktorami wcielającymi się w agenta 007 a aktorkami grającymi dziewczyny Bonda z reguły istnieje przepaść wiekowa.
  • Powodów takiego stanu rzeczy może być kilka. Jeden z nich w podcaście Allison Interviews zasugerowała popularna w latach 80. i 90. aktorka Geena Davis.

Ageizm w Hollywood

Temat ageizmu w Hollywood odżył na początku tego roku za sprawą wypowiedzi Geeny Davis ("Sok z żuka", "Thelma i Louise") w Allison Interviews podcast, która dotyczyła jej osobistego doświadczenia z tym negatywnym zjawiskiem.

– To bardzo dziwne, a zarazem powszechne – cytuje aktorkę portal Deadline. – Pewien aktor, który kręcił film, powiedział mi, że jestem za stara, żeby grać jego partnerkę w sensie romantycznym, a byłam od niego młodsza o 20 lat – powiedziała Davis.

Aktorka, która od lat wspiera kobiety w Hollywood i walczy z ich dyskryminacją, tłumaczyła dalej, jak dokładnie wygląda ich sytuacja w fabryce snów.

– Kobiety osiągają szczyt kariery w wieku 20 i 30 lat, natomiast mężczyźni później, gdy mają 40 i 50 lat. W związku z tym aktorzy chcą wyglądać w filmach młodziej (często po to, by podobać się młodszym osobom), więc chcą mieć przy sobie młodsze partnerki (...) i właśnie dlatego kobiety tak rzadko dostają role po 40-stce i 50-stce – stwierdziła opierając się na badaniu przeprowadzonym w 2020 roku przez markę produktów higienicznych dla kobiet TENA oraz Geena Davis Institute on Gender in Media na Mount Saint Mary’s University. Wcześniejsze badanie mediów amerykańskiego tygodnika Time z 2015 roku przyniosło podobne rezultaty.

– Postacie powyżej 50. roku życia to 20 proc. postaci na ekranie, ale kobiety powyżej 50. roku życia stanowią tylko jedną czwarta tych postaci. Obecność kobiet w tym wieku na ekranie wynosi zatem jedynie 5 proc. – dodała podkreślając rażące różnice pomiędzy reprezentacją płci w filmach i serialach.

Chociaż zdawałam sobie sprawę z omawianej przez Davis dyskryminacji starszych kobiet a premiowania tych młodszych, uderzył on we mnie z całą mocą przy okazji seansu "Malcolma i Marie" w reżyserii twórcy "Euforii" Sama Levinsona. W kochanków wcielają się w nim 25-letnia Zendaya oraz 37-letni John David Washington.

Różnica wieku jak na hollywoodzkie standardy nie wydaje się olbrzymia, ale szczupła sylwetka i młodzieńcza uroda Zendayi dodatkowo ją podkreślają, sprawiając, że aktorka wyglądała w filmie bardziej na córkę niż partnerkę Washingtona.

Przykłady podobnych filmów czy takich, w których aktorów dzieli jeszcze więcej lat, można mnożyć, jednak jednym z najsłynniejszych filmowych amatorów młodszych kobiet z pewnością jest James Bond. Różnica wieku pomiędzy odtwórcami roli agenta 007 a aktorkami grającymi dziewczyny Bonda w wybranych filmach prezentuje się następująco:

  • "Żyj i pozwól umrzeć" (1973) – Roger Moore (46 lat), Jane Seymour (22 lat)
  • "Śmierć nadejdzie jutro" (2002) – Pierce Brosnan (48 lat), Halle Berry (35 lat), Rosamund Pike (23 lat)
  • "Nie czas umierać" (2021) – Daniel Craig (53 lat), Ana De Armas (33 lat), Léa Seydoux (36 lat)

Jednym z chlubnych wyjątków jest "Goldfinger" z 1964 roku, w którym Seanowi Connery'emu partnerują dwie starsze od niego partnerki: Honor Blackman i Shirley Eaton. Dysproporcja nie jest jednak tak duża, jak ma to miejsce w odwrotnych przypadkach: Blackman jest starsza od aktora tylko o pięć, a Eaton o siedem lat.

Wyjątek od reguły nie zmienia rzecz jasna układu sił. "Daily Mail" na kanwie takiego odstępstwa wypominał Geenie Davis, że zdarzało jej się grywać z młodszymi partnerami, ale prawda jest taka, że różnice te były marginalne – w "Soku z żuka" aktorka była zaledwie dwa lata starsza od partnerującego jej Aleca Baldwina, a w "Stuarcie Malutkim" Davis i Hugh Lauriego dzieliły jedynie trzy lata.

Chociaż preferencje Agenta Jej Królewskiej Mości można by złożyć na karb nieprzystającego do dzisiejszej rzeczywistości literackiego pierwowzoru pióra Iana Fleminga, to w dobie uwspółcześniania i całkowitego wywracania na drugą stronę wielu tekstów kultury chyba nikt nie ma wątpliwości, że nie to jest powodem gustu Bonda. Co w takim razie nim jest i skąd się bierze ageizm w Hollywod, który dotyka głównie kobiet?

Odbicie społecznych norm

Zostawmy na chwilę światy wykreowane przez scenarzystów oraz reżyserów i zejdźmy na ziemię. Mamy dwie osoby na tym samym wysokim stanowisku: Donalda Trumpa i Emmanuel Macron. Obaj są w związkach z kobietami, z którymi dzieli ich taka sama różnica wieku wynosząca 24 lata – z tym, że Melania Trump jest o tyle lat młodsza od swojego męża, natomiast Brigitte Macron starsza.

Trump była wielokrotnie krytykowana z wielu powodów, jednak przedmiotem nieprzychylnych komentarzy rzadko kiedy był jej wiek, natomiast w przypadku Macron wypomina się go nieustannie. I o ile początek znajomości prezydenta Francji ze swoją żoną faktycznie może budzić wątpliwości natury etycznej (małżeństwo poznało się, gdy Macron miał 15 lat, a Brigitte była jego nauczycielką, co nie pozwala wykluczyć groomingu), nie wydaje się, żeby jedynie te kontrowersje stanowiły pretekst tego, że na chamskie odzywki w stosunku do francuskiej Pierwszej Damy pozwalały sobie nawet głowy innych państw.

Chociaż związki z taką różnicą wieku spotyka się na co dzień coraz rzadziej, jeszcze do niedawna relacje, w których kobieta mogłaby być córką swojego partnera, nikogo nie dziwiły i stąd najprawdopodobniej bierze się większa społeczna akceptacja dla takich konfiguracji w życiu czy w kinie.

Każda relacja jest inna, ale jak uczy psychologia, w takich układach istnieje spore ryzyko dysproporcji władzy ze względu na wiek, status społeczny czy materialny oraz życiowe doświadczenie, takie związki mają więc częściej szanse na stanie się toksycznymi.

Popkultura zdarza się zauważać ten problem głównie wtedy, gdy taka relacja zachodzi pomiędzy nieletnią kobietą a dorosłym mężczyznom, gdy ma ona znamiona relacji jawnie pedofilskiej czy hebefilskiej ("Była sobie dziewczyna", "Lolita").

Kiedy jednak partnerzy są dorośli, nagle różnica wieku staje się przezroczysta, a my mamy udawać, że nie widzimy kontrastu pomiędzy ponad 50-letnią twarzą Daniela Craiga a świeżą cerą 30-letniej Any de Armas.

Takie relacje bardzo rzadko w jakikolwiek sposób są problematyzowane, ale kiedy starsza kobieta zaczyna spotykać się z młodszym mężczyzną, popkultura niemal nigdy nie patrzy na nią przychylnym okiem, a różnica wieku zawsze jest dla oka kamery widzialna i często staje się jednym z głównych tematów filmu.

Tego typu związki są też w kinie dużo częściej patologizowane, a kobiety w nich ukazuje się jako przebiegłe manipulantki albo osoby zaburzone psychicznie, jak ma to miejsce m.in. w takich klasycznych tytułach jak "Bulwar zachodzącego słońca" Billy'ego Wildera czy "Absolwent" Mike'a Nicholsa.

Męskie spojrzenie, uprzywilejowana perspektywa

"Male gaze" (oznaczający dosłownie "męskie spojrzenie") to powstała w połowie lat 70. na gruncie feministycznej teorii kina koncepcja Laury Mulvey, która zakłada, że kobiety na ekranie przedstawiane są tak, by zmaksymalizować przyjemność odbiorczą męskiej części publiczności.

Chociaż teoria Mulvey od czasu swojego powstania była wielokrotnie krytykowana za zbytnie uproszczenia, trudno nie zauważyć, że w kinie czy telewizji seksualizacji ulega głównie kobieca nagość, podczas gdy ta męska (jeśli w ogóle się pojawia) pokazywana jest w bardziej neutralny sposób.

"I tutaj dochodzimy do głównej różnicy między pokazywaniem męskiej a kobiecej nagości. Ta pierwsza zazwyczaj nie jest seksualizowana. Penisy są najcześciej pokazywane w codziennych sytuacjach i bez erotycznego kontekstu: pod prysznicem, podczas oddawania moczu czy robienia "dwójki" w toalecie podczas przyjęcia. Mężczyzna rozbiera się, gdy jest przeszukiwany albo, jak w "Miłości, seksie i pandemii", chce umyć swojego członka w zlewie" – pisała w swoim eseju o męskiej nagości w "Euforii" i nie tylko Ola Gersz.

Łączenie w pary młodszych kobiet ze starszymi mężczyznami w kinie jest właśnie jedną z konsekwencji uprzywilejowania perspektywy tej płci, która domaga się na ekranie atrakcyjnego i młodego ciała. Świetnie podsumowała to znana z serialu "Shameless - Niepokorni" Rebecca Metz.

"Nie byłoby dziwne, gdyby relacje z dużą różnicą wieku pojawiały się co jakiś czas w kinie, ponieważ istnieją różne rodzaje romantycznych związków. Dziwne jest natomiast to, że pojawiają się tak często i z reguły odbywa się to kosztem niepokazywania relacji pomiędzy starszą kobietą a młodszym mężczyzną (…)" – tłumaczyła w swoim komentarzu na portalu Quora aktorka.

"Jeśli historie tworzą wyłącznie mężczyźni, publiczność otrzymuje wyłącznie męską perspektywę (…) Często jest to przedstawiane tak, jakby była ona w jakiś sposób bezstronna, bezpłciowa… domyślna. Nie jest" – dodała Metz.

Kult młodości

Dla nikogo nie jest chyba tajemnicą, że jedną z najbardziej pożądanych wartości w naszym społeczeństwie jest młodość. Wbijają nam to do głów (poprzez swoje reklamy) koncerny kosmetyczne, media społecznościowe, a także popkultura.

Odbiorcami takiego przekazu są oczywiście głównie kobiety, wszak "mężczyźni są jak wino" i im ze zmarszczkami i siwymi kosmykami do twarzy". Hollywood jako środowisko o wewnętrznie wciąż dość patriarchalnych przekonaniach hołduje tej dewizie od lat.

O zsyłaniu na zawodową banicję w pewnym wieku mówiła m.in. Nicole Kidman w wywiadzie udzielonym magazynowi Dojour. – Wiadomo, że będąc aktorką po 40. roku życia, jesteś skończona. Ja nigdy, siedząc na krześle, nie usłyszałam wprost: "twój termin ważności dobiegł końca", ale bywały czasy, gdy mi odmawiano i zamykano drzwi przed nosem – zdradziła.

W podobnym tonie na łamach WSJ Magazine wypowiedziała się Meryl Streep, która zauważyła, że po przekroczeniu pewnego wieku zaczęto regularnie proponować jej role czarownic. – Pamiętam, że kiedy miałam około 40 lat, naprawdę myślałam, że każdy film będzie moim ostatnim – stwierdziła. – Nasza kultura ma obsesję na punkcie młodości – dodała.

Kidman czy Streep w rzeczywistości należą do grona aktorek, które pomimo "zaawansowanego" jak na hollywoodzkie standardy wieku wciąż nie mogą narzekać na interesujące propozycje – takiego szczęścia nie miała chociażby wspomniana już wcześniej Geena Davis, która od przynajmniej dwudziestu lat nie zagrała w żadnym głośnym tytule.

– Z wyjątkiem osób o określonym statusie, takich jak Helen Mirren czy Glenn Close, wielu aktorkom nie wolno starzeć się na ekranie. Narzucony nam kanon piękna sprawia, że zawsze musimy być piękne, szczupłe i młode. To zmora życia kobiet, którą kino doskonale odzwierciedla – powiedziała portalowi EL PAÍS antropolożka Úrsula Borrega.

Jej tezę, że ageizm w hollywoodzkich produkcjach uwarunkowany kultem młodości jest tylko odbiciem smutnej rzeczywistości kobiet, wymownie potwierdza reakcja na siwe włosy i naturalną twarz Andie Mcdowell na czerwonym dywanie na festiwalu w Cannes w 2021 roku.

Kuriozalnym następstwem kultu młodości jest nie tylko zatrudnianie młodych aktorek w rolach partnerek mężczyzn, którzy mogliby być ich ojcami (czy w ekstremalnych przypadkach – dziadkami) czy piętnowanie wszystkich oznak naturalnego procesu starzenia, ale też obsadzanie ich w rolach matek niewiele młodszych od nich aktorów.

W ostatnim czasie kontrowersje wzbudził serial produkcji Apple TV+ "The Crowded Room", gdy okazało się, że matkę Toma Hollanda ("Spider-Man: Bez drogi do domu") ma zagrać starsza od niego zaledwie o 10 lat Emmy Rossum ("Upiór w operze"). Twórczyni serialu Carina Adly Mackenzie tłumaczyła to tym, że postać Rossum ma występować głównie w retrospekcjach, gdzie partnerować jej będzie aktor wcielający się w młodszą wersję bohatera granego przez Hollanda.

Takiego wyjaśnienia nie ma jednak dla dwóch innych głośnych i kontrowersyjnych castingów. Sally Field jeszcze w 1988 roku w "Puencie" grała partnerkę Toma Hanksa, by już sześć lat później w "Forreście Gumpie" wcielić się w jego matkę – dziesięcioletnia różnica wieku pomiędzy Field a Hanksem zupełnie nie uzasadnia takiej decyzji.

Na jeszcze większy absurd zdecydował się skompromitowany obecnie z powodów politycznych Oliver Stone, który w "Aleksandrze" w roli matki Colina Farrela obsadził... starszą od niego o rok Angelinę Jolie.

W kinie i telewizji powinno być miejsce na związki, które dzieli przepaść wieku – to w końcu element naszej rzeczywistości. Częstotliwość ich występowania na ekranie w konfiguracji starszy mężczyzna-młodsza kobieta nie jest jednak odbiciem ich rzeczywistej ilości w życiu codzienną czy próbą zdjęcia z nich stygmy, a przykrą konsekwencją ageizmu wobec kobiet w Hollywood, które przekroczyły 40-stkę czy 50-tkę.

To zresztą tylko czubek lodowy dyskryminacji, jakiej w fabryce snów doświadczają aktorki. Wspomniane badania instytutu Geeny Davis i marki TENA ujawniły, że w filmach z 2019 roku żadna z aktorek powyżej 50. roku życia nie zagrała głównej roli. Jeśli pojawiały się w drugo- lub trzecioplanowych rolach, najczęściej były przedstawiane w stereotypowy sposób jako uparte (33%), zgryźliwe (32%), niemodne (18%) oraz nieatrakcyjne (17%).

Na szczęście kobiety z branży aktywnie walczą z ageizmem, dzięki czemu powstają takie inicjatywy jak chociażby The Writers Lab, w który m.in. zaangażowane są Nicole Kidman i Meryl Streep.

"The Writers Lab zajmuje się opracowywaniem scenariuszy fabularnych pisanych przez kobiety w wieku powyżej 40 lat. Naszym zdaniem niezwykle ważne jest pielęgnowanie głosów dojrzałych kobiet, które wcześniej nie wybrzmiewały i były zagrożone całkowitym wykluczeniem. Z niecierpliwością czekamy na nowy krajobraz, w którym narracja kobieca jest tak doceniana, jak męska, a wspólne historie wzmacniają nasze więzi i młodsze pokolenia" - prezentuje swoją działalność projekt.

Czy tego chcemy czy nie, w Hollywood największą siłę przebicia ma pieniądz i tę droga ze świetnym skutkiem obrała Reese Whiterspoon, która w 2016 roku założyła firmę producencką Hello Sunshine. Jak mówiła sama aktorka, jej celem była zmiana wizerunku kobiet w mediach, a także opowiadanie bliższych kobiecemu doświadczeniu historii.

Whiterspoon odniosła na tym polu spory sukces, będąc producentką oraz gwiazdą takich serialowych hitów skupionych na kobietach jak "Wielkie kłamstewka", "The Morning Show" czy "Małe ogniska". W 2021 Reese co prawda sprzedała firmę za niebagatelną sumę 900 mln dolarów, ale ponieważ wraz z mężem pozostali jej akcjonariuszami, jej misja ma nie ulec drastycznej zmianie.

Nadzieja jest, ale jeden pierwiosnek wiosny nie czyni. Jeśli kobiety nie przestaną być postrzegane przez pryzmat urody czy wieku, raczej nie ma co liczyć na rewolucje w showbiznesie – a do tego niestety wciąż nam daleko.