Od weekendu o Woli w gminie Miedźna na Śląsku jest bardzo głośno. Wszystko przez spotkanie Beaty Szydło z sympatykami PiS, w którego trakcie wybuchła wielka awantura. Na spotkanie przyszło dwoje członków stowarzyszenia Nowa Polska Ponad Podziałami, które ma swoją siedzibę w Rudzie Śląskiej.
Marta Gniłka-Jastrzębska chciała zadać byłej premier kilka pytań. "Czy to nie jest tak, że partia rządząca zaostrza konflikt z Rosją?" – brzmiało jedno z nich. Szydło nie odpowiedziała, bo prowadzący podał mikrofon innej osobie na sali.
– Ile ci tam Tusk dał? Smarkulo ty – krzyknęła w kierunku aktywistki jedna z osób. Pod jej adresem padły też inne epitety. Po wyjściu Gniłka-Jastrzębska stwierdziła na Facebooku, że "tego nie dało się słuchać".
Od awantury minęło już kilka dni, ale temat dostał drugie życie. Do sprawy odniosła się najpierw Beata Szydło. "Niektóre media robią bohaterów z prorosyjskich prowokatorów próbujących zakłócać moje spotkania. Radzę redaktorom się zastanowić, czy niechęć do PiS nie sprowadza ich na pasek Moskwy" – napisała w poniedziałek na Twitterze.
W ten sposób europosłanka zareagowała na tekst jednego z portali, w którym aktywistkę nazwano "dziennikarką, która nie wytrzymała". Retorykę, taką samą jak Szydło, przyjęły także prorządowe media.
Stanisław Żaryn, rzecznik ministra-koordynatora służb specjalnych, również zamieścił na Twitterze wpis, w którym zestawił prezentowane przez aktywistkę tezy z hasłami rosyjskiej propagandy. Dodał też jej zdjęcie z napisem "Dezinformacja".
Stwierdził też, że Gniłka-Jastrzębska:
– przedstawia Polskę jako podżegacza wojennego,
– oskarża rząd o agresję wobec Rosji,
– zaciemnia odpowiedzialność Rosji za wojnę przeciwko Ukrainie,
– krytykuje władze RP za pomaganie Ukrainie,
– próbuje straszyć Polaków konsekwencjami pomocy,
– atakuje decyzje o sankcjach na Rosję.
Marta Gniłka-Jastrzębska twierdzi jednak, że została "pomówiona o przychylność jakiemuś innemu państwu". Zapewnia, że na początku wojny w Ukrainie również pomagała uchodźcom. – Moje pytania były jak najbardziej rzeczowe i potrzebne, żeby dowiedzieć się, dlaczego partia rządząca podejmuje działania takie, a nie inne – mówi aktywistka ze Śląska w rozmowie z naTemat.
I przekonuje: – Nie jestem prorosyjską aktywistką. Jestem patriotką z krwi i kości. W naszym stowarzyszeniu zajmujemy się nie tylko sprawami politycznymi, ale także związanymi z sądami, prokuraturą, policją, organizujemy pikniki, mamy też pod opieką czterech bezdomnych.
W jednym z nagrań stwierdziła jednak, że "gdzieś tam tworzą się getta", a Ukraińcy "biegają po 15-20 osób, straszą naszą młodzież i atakują postronne osoby".
Czy podtrzymuje słoje słowa? Aktywistka twierdzi, że sens jej wypowiedzi był inny, jednak brnie w opowiadanie historii o złych zachowaniach niektórych Ukraińców, które jej zdaniem powinny być nagłaśniane przez rząd. Po co? Nie wiadomo.
Czy jest zła, że Polska przyjmuje uchodźców z Ukrainy? – Nie. Powinniśmy pomagać osobom, które są w potrzebie. To wręcz nasz obowiązek, ale ta pomoc gdzieś musi mieć swoje granice i zauważyłam, że polski rząd zaczął robić sobie z tego interes, a nie pomoc – uważa.
Ale dodaje: - Jesteśmy jedynym krajem, który się zarzyna. Inne państwa się zadeklarowały, ale jakoś nie pomagają, a Polska bierze 9 miliardów euro kredytu, żeby pompować pieniądze w państwo, które nie jest nasze. U nas z kolei dzieją się bardzo złe rzeczy: rośnie cena benzyny, nałożyliśmy sankcje na Rosję, a nie zabezpieczono polskich obywateli, jeśli na przykład chodzi gaz. Tak nie powinno być, ale oczywiście powinniśmy pomagać.
Szczepan Krzewicki, również członek stowarzyszenia Nowa Polska Ponad Podziałami, stwierdza, że nazywanie "prorosyjskim prowokatorem" kogoś, kto pomaga, jest "uwłaczające".
– Marta opiekowała się Ukrainką, która przyjechała z dzieckiem do Katowic. Gościliśmy ich przez tydzień, Marta jeździła załatwiać ubrania, bo przyjechała tylko z reklamówką z chlebem i wodą. Osobiście przywiozłem tę panią z dzieckiem. Zorganizowaliśmy lokum, załatwiliśmy dla nich podróż z Warszawy do Portugalii, gdzie mieszka siostra tej pani. Nazywając w ten sposób kogoś, kto pomaga potrzebującemu, jest czymś bardzo uwłaczającym – mówi aktywista w naTemat.
I dodaje: – My chcemy, aby Polska była partnerem dla każdego kraju, ale nie musimy zaczynać rozmowy – jak robi to premier Morawiecki albo Beata Szydło – od wyzywania Federacji Rosyjskiej, Niemiec czy innych krajów. My chcemy, aby nasi politycy byli dyplomatami.
Marta Gniłka-Jastrzębska: – I naszym obowiązkiem, jako obywateli, jest zwracanie uwagi na to, co nasz rząd robi i do czego może to doprowadzić. Jeśli opowiadamy się aktywnie za jakimś państwem w konflikcie, to doprowadzamy niestety do pewnych konsekwencji również dla nas.
Czy ich zdaniem to źle, że Polska opowiedziała się w tej wojnie za Ukrainą? – My nie twierdzimy, że pomoc jest zła, ale – jak mówiłam – powinna mieć granice, a obywatele polscy powinni być zabezpieczeni – przekonuje aktywistka.
Czytaj także: