Mam wrażenie, że w tej ogólnopolskiej dyskusji o "paragonach grozy" zapominamy o zdrowym rozsądku. Temat wraca co roku, głównie za sprawą wakacji nad morzem, gdzie smażalnie za dania o dyskusyjnych walorach wizualnych i smakowych, kasują jak restauracje z gwiazdką Michelin.
I tak jak pewne jest, że "lew to król dżungli, a szczupak król wód", tak pewne było, że temat wróci i tym razem. A w tym roku wrócił w iście królewskim stylu, bo paragony grozy siedzą w jednym worku z rekordową inflacją (największa od ćwierć wieku), wszechobecną drożyzną, podwyżkami cen właściwie wszystkiego i kryzysem gospodarczym.
Więc temat działa na wyobraźnię, oj działa.
Na hasło "paragony grozy" Google wyrzuca ponad milion wyników w 0,36 sekundy. I mniej więcej tyle samo czasu ludziom zajmuje bezrefleksyjne dołączenie się do tłumu narzekających.
„Paragony grozy znad Bałtyku”, „paragony grozy znad morza”, „paragony grozy z Mikołajek”, „paragon grozy nie tylko nad morzem”, „paragon grozy także na Mazurach”, „paragon grozy za rybę”, „paragon grozy z Nysy”, „paragon grozy z Chorwacji”, „paragon grozy z Węgier” a nawet… „paragon grozy z gdańskiej toalety”.
Nie mam żadnych związków z gastronomią. Ba, sam często buntuję się przeciwko irracjonalnym naciąganiem klientów i zdarza mi się nie kupić czegoś dla zasady. Moim ulubionym prywatnym paragonem grozy mógł być lód wodny kaktus za... siedem złotych w restauracji na Kaszubach. Dla zasady odłożyłem go z koszyka. Mowa o najprostszym i najtańszym lodzie wodnym, który właściciel próbował sprzedawać z trzykrotną przebitką.
Nagle wszystko staje się cholernym paragonem grozy. Przyglądam się zatem tym narzekaniom i pierwsze sześć opisanych rzekomych paragonów grozy wygląda tak:
Ryba, frytki, surówka dla dwóch osób: 40 złotych. Zupa, ryba, frytki, surówka: 33 złoteCola, piwo, pstrąg i sandacz w zestawie, szarlotka, tatar, zupa: 150 złKotlet schabowy, ziemniaki, surówka, gołąbek, mizeria: 38 złZupa x2, dorsz x2, burger, pierś w kurkach, woda x2, piwo x2: 216 złSandacz w zestawie, dorsz w zestawie, flądra w zestawie, piwo, napój, woda: 103 złTo ja przepraszam bardzo, ale chcielibyśmy, żeby ile to kosztowało? Ile ma kosztować obiad dla 2-3 osób w restauracji w turystycznym miejscu, żeby nie był paragonem grozy? 40 złotych? Patrzę na to i widzę normalne ceny. Nie najniższe, nie najwyższe, ale zupełnie normalne, jak na skalę i miejsce zamówienia.
To są w większości prywatne biznesy ludzi, którzy tak samo odczuwają wszechobecne podwyżki. Do tego są przeczołgani przez dwa lata pandemii. Muszą zatrudnić obsługę, kupić składniki, przygotować danie, utrzymać miejsce przy rosnących cenach za energię i gaz, a do tego też mierzyć się ze wszystkimi podwyżkami, które w rzeczywistości są dużo wyższe niż te 15 proc. oficjalnej inflacji.
Tak, w restauracjach zawsze będzie drożej niż w domu. Tak, w miejscowościach turystycznych też będzie drożej niż gdzieś indziej. Przyzwyczajcie się.
Wkurzajmy się na chore ceny, ale tam, gdzie jest to uzasadnione. Prawdziwe paragony i drożyznę znajdziecie w sklepach, gdzie za podstawowe produkty żywnościowe płacimy jak za zboże. Słowa "ale przecież ja nic takiego nie kupiłem" przy kasach są słyszane coraz częściej i prawdziwe jak nigdy.
Wkurzajmy się na ewidentne "dymanie" i zdzierstwo, gdy za gofra na starówce każą płacić 30 złotych, a za jednego ziemniaka na plaży 13 zł. Nie kupujmy jagodzianek po 23 zł za sztukę, bo nikt nam przecież ich kupować nie każe. Nikt zresztą kupować nam nic nie każe, także w restauracjach, które nierzadko (nie przeczę) też narzucają absurdalne ceny. Ostatnio widziałem butelkę normalnej wódki za... 550 złotych. Jeśli w menu jest drogo (za drogo), to ponarzekajmy pod nosem, ale pójdźmy do innego miejsca. Naprawdę można znaleźć taniej i to na jednej ulicy. Ostatnio rozrzut cenowy za gałkę lodów widziałem od 4,5 do 7,5 zł na odcinku kilkuset metrów.
Nie usprawiedliwiam drożyzny. Sprzeciwiam się jej. Od paru miesięcy co tydzień regularnie staram się punktować dysfunkcyjność aktualnego systemu i sytuacji gospodarczej, w której się znaleźliśmy.
Nie mogę się jednak zgodzić na ślepe "paragonogrozowanie". Skoro Polacy potrafią masowo jeździć na wakacje i narzekać na drożyznę, to może w końcu równie masowo będą potrafili zaprotestować przeciw temu, do czego PiS doprowadził nasz kraj. Bo – bądź co bądź – problem za drogiej ryby nad morzem w trakcie wakacji jest aktualnie naszym najmniejszym problemem.