Zapłacę blogiem, czyli dlaczego blogerzy ciągle dostają i chcą coś za darmo
Michał Mańkowski
13 grudnia 2012, 19:29·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 13 grudnia 2012, 19:29
– Blogerzy, nie jesteście bogami, nic wam się za darmo nie należy – to tylko jeden z wielu komentarzy, jakie można przeczytać pod tekstem o blogerce Segrittcie, której Nikon zaoferował darmowy serwis aparatu. Popularnym blogerom zarzuca się, że są rozpieszczeni, roszczeniowi, ich życie jest usłane różami, a oni i tak ciągle chcą dostawać więcej. Oczywiście za darmo. I faktycznie, prezenty są, ale czy jest w tym coś dziwnego? To ich praca, a "gifty" nie są jedynie wyrazem sympatii, ale specyficzną formą reklamy.
Reklama.
Co robisz, gdy popsuje ci się… cokolwiek? Oddajesz do naprawy lub kupujesz nowy model. To jednak wersja dla "zwykłych śmiertelników", bo blogerom wolno więcej. Oni "tylko leżą i czekają", aż firmy same zasypią ich ofertami darmowych upominków. Z takiego założenia zdaje się wychodzić spora część internautów, którzy przeczytali wczorajszą historię jednej z polskich blogerek. Segrittcie, przedstawiciel Nikon Polska obiecał darmowy serwis aparatu tylko dlatego, że ta, wspomniała o awarii sprzętu na swoim Facebooku. Finał sprawy nie był już taki piękny, ale przypadek Segritty po raz kolejny wywołał dyskusję o tym, na ile w ogóle mogą sobie pozwolić blogerzy.
Czytaj: Blogerka Segritta kontra Nikon. Obiecali darmową naprawę aparatu, przyszedł rachunek na 1300 złotych
Uwaga, mam problem
Nawet w blogosferze panuje przekonanie, że jak blogerowi coś się popsuje, to wystarczy wspomnieć o tym na blogu lub Facebooku. Po drugiej stronie – teoretycznie – czuwa już sztab PR-owców, który tylko czeka, żeby rzucić się z ofertą nowego aparatu, kamery, laptopa, telewizora, tostera, czajnika itd. I nie jest tajemnicą, że takie sytuacje się zdarzają.
W przypadku Segritty wystarczyły cztery minuty, by zadzwonił telefon. Blogerzy nierzadko sami prowokują takie sytuacje, ale czy jest coś złego w tym, że firmy decydują się na wysyłanie prezentów? Koniec, końców to właśnie one – a nie blogerzy – są największym beneficjentem akcji. Przyzwoita reklama niskim kosztem.
To jednak blogerom obrywa się najbardziej: a bo się sprzedali, a bo mają za dobrze. Ale właściwie… co z tego? – Wszystkim krytykującym polecam spojrzeć na sprawę z punktu widzenia właściciela firmy, który chce zareklamować swój produkt – mówi Maciej Budzich, twórca bloga Mediafun.pl.
Nasz rozmówca przyznaje, że sam wysłałby swój produkt lub jego próbki do dziennikarzy i blogerów. – Nie ma w tym nic dziwnego, taka jest praktyka w dzisiejszym biznesie i blogosferze. Blogerzy to medium. Medium, które nadaje tym, co dostaje, więc firmy podsyłają im swoje paliwo do nadawania – tłumaczy ze śmiechem Maciej Budzich.
Podobnego zdania jest Michał Sadowski z Brand24, firmy zajmującej się monitoringiem marki w social mediach.
– To jest marketing oparty o najstarszą formę reklamy i ja osobiście nie widzę w tym nic dziwnego, ani tym bardziej złego. Firmy przecież rozdają swoje produkty w różnych konkursach. Wysyłając je do blogerów chcą po prostu dotrzeć do potencjalnie wpływowych osób, które w jakiś sposób zareklamują produkt dalej – mówi współtwórca Brand24. Michał Sadowski zaznacza jednak, żeby nie przeceniać tego "rozdawnictwa", bo często wiąże się to z większą ilością pracy, niż zysku.
Coś za coś
Podstawowym błędem krytyków – a nawet krytykantów – jest wychodzenie z założenia, że blogerzy dostają wszystko za darmo. Oskarżają wszyscy, ale mało kto pamięta, że we wszystkim docelowo chodzi o barter, czyli coś za coś. Firma wysyła produkt, a bloger może o nim napisze.
– Takie osoby nie zdają sobie sprawy z tych mechanizmów. To ciekawe, bo duża część krytyków pracuje w biznesie, gdzie barter jest na porządku dziennym – tłumaczy Sadowski, jednocześnie dodając, że takiego oburzenia nie widać, gdy sprzęt w ramach promocji dostaje np. dziennikarz. – Ten sprzeciw wynika chyba z tego, że bloger jest osobą prywatną – słyszymy.
Teoretycznie jest to układ "coś za coś", ale firma, która wysłałaby prezent z notatką, że oczekuje wpisu na blogu popełniłaby PR-owe samobójstwo. Obie strony wiedzą o, co chodzi, ale marketingowcy nie mówią blogerom wprost, że zależy im np. na notce lub relacji. Reakcja blogera na prezent jest tylko jego dobrą wolą. Może, ale nie musi. – Firmy nie mogą sobie pozwolić na sugerowanie w stylu: my coś podsyłamy, a ty musisz napisać – mówi Michał Sadowski, który wymienia dodatkowo kilka najczęstszych chwytów marketingowców:
– Z mojego doświadczenia wiem, że najlepszym modelem kontaktu jest dopisek: chcielibyśmy zainteresować naszym produktem, zachęcić do przetestowania. Można dodać także: bylibyśmy wdzięczni, gdybyś podesłał nam swoje uwagi. To są zazwyczaj zaawansowani użytkownicy, więc ich rady niezależnie od tego czy opublikowane, czy nie, są wartościową informacją – tłumaczy specjalista i zaznacza, że ostatecznie to bloger ma prawo decydować o tym, czy w ogóle chce o czymś napisać. Nie ma żadnego przymusu.
Maciej Budzich z Mediafun.pl dodaje:– Bloger sam sobie ustala pewne zasady. Jeżeli dostaje prezent to od jego dobrej woli zależy, czy o tym napisze. Byłoby nietaktem, gdyby firma dzwoniła z przypomnieniem, że nie pojawił się wpis.
Pobaw się z nami w szpiega
Z tego powodu firmy prześcigają się w pomysłach, które zwrócą uwagę blogerów. Ostatnio ciekawy projekt opisywał Kominek, który dostał tajemniczą przesyłkę. Wynikało, że ma... pobawić się w szpiega. Stworzono dla niego specjalną stronę internetową, przekazano wskazówki, a bloger sam musiał dotrzeć do celu. Okazało się, że to część większej kampanii reklamowej organizowanej przez Sony. Nagrodą rozwiązania kilku zagadek było zestaw filmów w jakości blue-ray z Jamesem Bondem w roli głównej. Pomysł się spodobał, więc wylądował na blogu. Bez przymusów.
Moi rozmówcy zgodnie mówią, że to raczej firmy same próbują docierać do blogerów, a nie odwrotnie. – To oczywiście zależy od statusu blogera, ale np. Segritta nie musi niczego wymuszać czy prosić. Jest na tym etapie, że to do niej same zgłaszają się firmy – uważa Maciej Budzich, który sam ostatnio miał zabawną sytuację.
Na Facebooku zastanawiał się, czy jego komputer pociągnie grę Far Cry 3. Kilka godzin później dostał nowiutkie pudełko z grą. – Zupełnie spontanicznie zrobiliśmy mini akcję reklamową, która kosztowała firmę kilka egzemplarzy gry – opowiada. Niedawno dostał także książkę Tomasza Sekielskiego. – Przyszła z dedykacją jeszcze zanim zdążyłem o niej gdziekolwiek napisać – śmieje się nasz rozmówca, który niedawno dostał także... zdalnie sterowany czołg.
Pisz dobrze, albo oddawaj?
Taka forma reklamy niesie za sobą także pewne ryzyko. Zawsze może się przecież zdarzyć, że wysłany prezent po prostu się nie spodoba. A wtedy trzeba się liczyć, że taka opinia też pójdzie w świat. Tak było w przypadku amerykańskich blogerów, od których Microsoft domagał się zwrotu laptopów po negatywnej ocenie Windowsa Visty.
– Niejednokrotnie spotkałem się z przypadkami, że wypożyczony czy sprezentowany sprzęt dostał negatywną recenzję – mówi Michał Sadowski z Brand24. Jego zdaniem "rozdawnictwo" może być wartościową bronią w arsenale marketingowca, ale trzeba umieć ją wykorzystywać.
– Wysyłając produkt trzeba mieć pewność, że jest sprawdzony. Panuje moda na współpracę z blogerami, wiec niektórzy wychodzą z założenia, żeby wysłać cokolwiek i będzie dobrze – mówi Sadowski, który wyjaśnia, że to bardzo zdradliwe podejście. – Blogerzy też muszą dbać o reputację i nie pisać o wszystkim, co dostali za darmo.
Jednym z zarzutów jest także – rzekomo – różowe życie blogerów zasypywanych prezentami. – Nie przeceniałbym tego. Żaden z blogerów, których znam nie zachowuje się w sposób, którzy zdają sobie wyobrażać niektórzy czytelnicy – mówi ekspert. Takie podejście ironicznie, ale całkiem trafnie opisywał Kominek.
Prezent to jedno, kampania drugie
Prezenty są różne. Od książki, przez naprawę aparatu, na pralkach kończąc. Maciej Budzich przestrzega jednak przez nierozróżnianiem zwykłego prezentu od zaplanowanej kampanii reklamowej. – Jeżeli jest to układ coś za coś, powiązany z konkretnie ustalonymi działaniami to mamy do czynienia ze zwykłą kampanią reklamową – wyjaśnia. W takim przypadku warto poinformować czytelnika, żeby uniknąć "hejtu" i oskarżeń o "sprzedanie się".
Trochę sceptyczniej do problemu podchodzi Radek Zaleski, dyrektor ds. rozwoju w cdp.pl a wcześniej koordynator projektów internetowych w Agorze. Jego zdaniem nie ma nic dziwnego i złego w tym, że blogerzy dostają prezenty. Kontrowersje budzi za to sposób w jaki czasami się o nie ubiegają.
– Czym innym jest dostawanie, a czym wykorzystywanie swojej silnej pozycji, żeby je otrzymać – mówi. Nasz rozmówca uważa, że właśnie tak było w przypadku Segritty. – Taki wpis na Facebooku buduje ogromne oczekiwania wobec danej marki i w efekcie możemy nieświadomie ją szantażować. Nikon nie miał dobrego wyjścia z tej sytuacji. Mógł nie reagować i wyjść na sztywniaka, mógł odmówić i wyjść na skąpca, albo zareagować jak zareagował. I wiemy jak to się skończyło – mówi Radek Zaleski.
Takie sytuacje mogą doprowadzić do momentu, gdy każdy będzie chciał otrzymywać coś za darmo. I długo nie trzeba było czekać. Trafnie spuentował to nasz bloger Grzegorz Sikora, a także jeden z czytelników wrzucając film na YouTube, w którym też skarży się na popsuty aparat.
– Teoretycznie blogerem jest każdy kto publikuje na Facebooku. W kręgu swoich zainteresowań mamy kilkaset, a nawet kilka tysięcy osób. Gdyby potraktować to uczciwie to każdy, kto napisze, że popsuł mu się telefon może oczekiwać reakcji producenta – tłumaczy Zaleski.
Pewnie, blogerzy dostają za darmo więcej niż "zwykli" internauci. Pewnie, raczej na to nie narzekają. I pewnie, czasami za bardzo wykorzystują swoją pozycję. Ale czy jest w tym coś złego? Ciężko pracują, przez wiele lat budują swoją markę, więc czemu mają nie czerpać z tego korzyści?
Chcecie być traktowani poważnie a zachowujecie się jak rozpieszczeni i zblazowani internauci - chwalicie się zdjęciami z drogim whisky, lansujecie się z burgerami i budyniami. Ciekawe jak by to wyglądało jak dziennikarz (taki prawdziwy) napisał w swojej codziennej kolumnie w gazecie że zepsuła mu się pralka i czekał aż zadzwoni do niego przedstawiciel i zaproponuje darmową naprawę, a jeszcze lepiej zaproponuje nową.
Wszyscy chcą mnie poznać, dotknąć, powąchać i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Ręka mi puchnie od autografów, zwykle wczesnym wieczorem mam wszystkiego dość i wracam do mojego apartamentu, za którego wynajem częściowo pokryty jest z budżetu państwa, jako że jestem istotnym elementem dziedzictwa kulturowego tego kraju.
Gdybym był najpopularniejszym aktorem, piosenkarzem, pisarzem albo politykiem z pewnością tak wyglądałoby moje życie. A jak to jest gdy jest się najpopularniejszym blogerem? CZYTAJ WIĘCEJ