Zbieram się do pracy. Zakładam buty, sięgam po plecak, upewniam się, że nie zgubiłem kluczy i wychodzę. Na klatce schodowej staję twarzą w twarz z sąsiadem. Chłopak niewiele starszy ode mnie. Patrzymy na siebie, atmosfera gęstnieje, po czym... w milczeniu zmierzamy do wyjścia z bloku. I właśnie wtedy zdaję sobie sprawę, że obserwujemy agonię relacji sąsiedzkich.
Reklama.
Reklama.
"Kiedyś było jakoś lepiej" - chciałoby się powiedzieć. Pokolenie naszych dziadków jeszcze wie, o co chodzi z tymi relacjami sąsiedzkimi. O wiele gorzej jest z pokoleniem naszych rodziców. A dla nas, młodych, to już relikt przeszłości.
Sąsiad to obcy
W wielkich, średnich, a nawet mniejszych miastach pojęcie "sąsiad" jest równoznaczne ze słowem "obcy". Do ludzi żyjących obok pukasz tylko, jeśli puszczą ci nerwy od za głośno puszczanej muzyki lub hucznych zabaw.
No bo w jakiej innej sprawie? Pożyczyć cukier? Zaprosić na kawę? Poczęstować ciastem? Zapytać, co słychać? A tak poza tym, ktoś z was odbiera jeszcze domofon, jeśli akurat nie spodziewa się kuriera?
Chociaż nawet w przypadku zwrócenia sąsiadowi uwagi preferujemy żmudne walenie kijem w sufit. Ta genialna metoda minimalizuje nieprzyjemności związane z kontaktem twarzą w twarz.
Lubimy odgrodzić się od otaczających nas osób płotem, szlabanem, ochroniarzem, altaną śmietnikową na czipa (witajcie na strzeżonych osiedlach), a kontakt z sąsiadem ograniczyć do szybkiego "dobry".
Jako dziecko znałem każdego sąsiada
Z rodzicami żyliśmy w mieszkaniu po dziadkach. Zarówno my, jak i oni doskonale znaliśmy gospodynię i sąsiadów. Wiedzieliśmy, kto dokładnie mieszka nad nami, pod nami i obok nas.
Z wieloma sąsiadami w windzie można było uciąć miłą pogawędkę, a nawet złożyć sobie życzenia świąteczne. Ba, jedna sąsiadka zawsze przytulała mnie na powitanie. Znało się nawet osoby prowadzące osiedlowe sklepy.
Co więcej, "gospodyni" była osobą nie tylko odpowiedzialną za stan bloku, ale również utrzymywała dobre stosunki z sąsiadami. Panią Wandę zawsze znał i lubił każdy. Dziś są to po prostu panie sprzątające.
Teraz znam jedynie sąsiadów starszych datą, których pamiętam z dzieciństwa. Kiedy jednak odwiedzam rodziców, oboje zdajemy sobie sprawę, że już nie mamy pojęcia, z kim jedziemy windą.
Ale zanik relacji sąsiedzkich widziałem jeszcze wcześniej, gdy w bloku rodziców zdarzało mi się natknąć na dorastających razem ze mną sąsiadów-rówieśników.
Wy możecie mieć wspomnienia z osiedlowych zabaw na trzepaku. My z rówieśnikami mieliśmy dziwną zagwozdkę związaną z minięciem się na klatce schodowej. Powiedzieć sobie "dzień dobry"? A może "cześć"? Przecież to obcy człowiek. No dobra, ale przecież dzieli nas tylko jedno piętro.
Ostatecznie nie nawiązujemy nawet kontaktu wzrokowego. W windzie sięgamy po telefon, żeby rozładować niezręczną ciszę oraz niekomfortową sytuację, kiedy jesteśmy ściśnięci z obcym człowiekiem na małej przestrzeni.
Telefon jest tu ratunkiem, bo gdzie zawiesić spojrzenie? Patrzeć tępo przed siebie i udawać, że się nie widzimy? Przecież w oczy patrzeć nie będę. Ani to mój kolega, ani ktoś bliski. Zresztą on chyba myśli tak samo.
Czasami w przypływie odwagi jedno z nas wychodząc z windy, wydawało z siebie pomruk, który oznaczał ni mniej, ni więcej a "do widzenia".
Na "cześć" reagują zdziwieniem. Za wino nawet nie podziękował
Jeśli nie czujecie tematu, a urodziliście się z "telefonem w dłoni", to wejdźcie z sąsiadem do windy, spójrzcie mu w oczy i spróbujcie zagadać. A najlepiej, jeśli będzie to wasz rówieśnik. Brzmi dziwnie, co nie?
Można jednak stwierdzić, że nagminnie powtarzające się niekomfortowe kontakty z rówieśnikami w bloku wynikają z dziecięcej nieumiejętności budowania relacji.
Rok temu wyprowadziłem się od rodziców. Myślałem: fajnie byłoby mieć dobre kontakty z sąsiadami. Nawet jeśli się nie zakolegujemy, to przynajmniej atmosfera na tej klatce schodowej nie będzie taka napięta.
Przekrój społeczny w bloku? Połowa studenci, połowa seniorzy. Seniorzy nie są lepsi. Pierwsze co mnie uderza to zachowanie jednej ze starszych datą sąsiadek. Kobieta nagle zatrzaskuje mi wejście do bloku przed nosem.
Uznała, że jestem złodziejem? Wbiłem kod do klatki, mówię "dzień dobry", a odpowiada mi cisza i przyspieszone kroki w kierunku wejścia do mieszkania.
Kolejne dwie starsze panie także nie reagują na "dzień dobry". Jeszcze inna na pytanie, czy pomóc z wniesieniem zakupów, reaguje kategoryczną odmową.
Zorientowałem się jednak, że dwa mieszkania na moim piętrze są wynajmowane przez młodych. Do dziś nie wiem nawet, jak się nazywają. I powoli orientuję się, że nigdy się nie dowiem. Na "cześć" reagują zdziwieniem, a na "dzień dobry" raz odpowiadają, raz nie.
W akcie desperacji jednemu z nich zaniosłem butelkę nie najgorszego wina z karteczką. Minęło 10 miesięcy i nie dostałem żadnej odpowiedzi. Rozumiem, że ktoś może nie chce nowych znajomości, ale nawet głupiego "ej, dzięki"?
Zauważyłem, że na Facebooku działają grupy sąsiedzkie. Z ciekawości dodałem się do tych z mojej okolicy i przeżyłem zawód. Zamiast integracji, awantury o wszystko. O źle zaparkowane samochody, zachowanie osiedlowych psów i zbyt głośne lub niekulturalne dzieci. Większość użytkowników całe dnie spędza na wzajemnym obrażaniu się.
Dlaczego relacje sąsiedzkie umarły?
Pokolenie naszych dziadków, ale również rodziców raczej nie zmieniało wielokrotnie miejsca zamieszkania. Dziś to wynajem jest dominującą formą zaspokajania potrzeb bytowych.
Na moim piętrze lokatorzy nie są właścicielami kawalerek. Do przetasowań dochodzi więc regularnie. Zwłaszcza moi rówieśnicy wiedzą, jak to jest jechać na wynajmie. Dla wielu z nich to życie na walizkach.
Jak w tym czasie poznać swojego sąsiada? Czy budowanie z nim więzi ma w ogóle jakikolwiek cel?
Do tego dochodzi możliwość zaspokajania potrzeb towarzyskich dzięki mediom społecznościowym. Nie musisz znać się z rówieśnikami z osiedla, Grażynką spod szóstki czy Jankiem z warzywniaka. Wysyłasz dwie wiadomości i jesteś ustawiony na mieście z ekipą. Trzepak nie pełni już roli Facebooka.
A skoro już jesteśmy przy warzywniaku, wspomniałem o dobrych kontaktach z właścicielami osiedlowych sklepów. Te w większości zostały wyparte przez molochy. Niewiele jest także targów. Gdzie więc mam natknąć się na sąsiada? Pozostaje już tylko kościół.
Trudno dziwić się także nieufności seniorek. Kiedyś wiedziały, że "ten młody to syn Agnieszki z trzeciego piętra". Dziś nie mają pojęcia czy mijają złodzieja, który robi rozeznanie, natrętnego świadka Jehowy, czy miłego sąsiada.
W zeszłym tygodniu odłożyłem na 24 godziny telefon, tablet i komputer i zrozumiałem, jak bardzo relacje sąsiedzkie były zbawiennie w czasach, gdy media były w powijakach. Niestety, wątpię, czy agonię tego zjawiska da się jeszcze zatrzymać.