Patryka Vegi w Polsce nie trzeba nikomu przedstawiać, ale dla niego to za mało, więc stwierdził, że co mu szkodzi i nakręcił o sobie film. I to był błąd, bo swoją "Niewidzialną wojną" ostatecznie pokazał, że jest fatalnym reżyserem, a kultowy "Pitbull" był tylko wypadkiem przy pracy. Jakość jego najnowszej produkcji jest odwrotnie proporcjonalna do ego reżysera.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Niewidzialna wojna" to autobiograficzny film Patryka Vegi, który już możemy oglądać w kinach, ale nie musimy
Rafał Zawierucha 3 lata temu zagrał innego słynnego reżysera: Romana Polańskiego w filmie samego Quentina Tarantino. Teraz wcielił się w Patryka Vegę, jest to w sumie smutne
Film jest słabo zagrany, napisany, męczącym zlepkiem często niepowiązanych scen. I nawet nie jest tak durny, że aż śmieszny jak "Botoks"
Jest po prostu fatalny i cierpiałem katusze przez ponad dwie godziny w kinie. I nie mogłem wyjść, bo nie mógłbym was ostrzec
Patryk Vega uważa się za genialnego reżysera i sumienie narodu, ale w kinie siedziałem tylko ja i dwie inne osoby. Był to seans o 11:20 w piątek, więc to niby nic nie znaczy, ale kiedy byłem o podobnej porze w premierowy dzień "Dziewczyn z Dubaju" w tym samym multipleksie, było trzy razy więcej osób. Krótko mówiąc: Doda > Vega.
Znowu dałem szansę Patrykowi Vedze i znowu czuję się, jakbym wziął udział w scamie
Przez całą drogę do domu zastanawiałem się, co by tu napisać, by być obiektywnym i nie jechać chamsko po tym filmie, bo to by było za proste. Jednak nie potrafię. Czuję się kolejny raz jak idiota, który zapłacił za bilet na film Vegi. Jedni się nabierają na garnki, drudzy na księcia z Nigerii, a tacy jak ja na Patryka Vegę. Uczcie się na moich błędach.
Jest to o tyle bardziej frustrujące, że nie mogę mieć do nikogo pretensji, bo przecież byłem pewny, że tak będzie. Jak z oglądaniem meczów Polaków w grupie na mundialu - niby człowiek "wiedzioł", ale się łudził. Tylko że tutaj od samego początku czuję się sfaulowany korkiem w potylicę.
Już w pierwszej scenie widzimy małego Patryka, który próbuje przeczłapać się przez grzbiet góry (wiecie, taka subtelna metafora bycia na szczycie), mama grana przez Annę Muchę krzyczy do niego "JESTEŚ NAJLEPSZY" i ma być chyba tak emocjonująco, jak w filmie "Na krawędzi".
Tylko że grzbiet miał jakieś dwa metry szerokości, więc chłopczyk nie sturlałby się, nawet gdyby zaczął tam wywijać hołubce. Wygląda to komicznie i nawet pożegnalne filmy polskich youtuberów mają więcej dramatyzmu. A potem jest tylko gorzej. Również pod względem aktorskim.
Nawet znani aktorzy nie chcą już chyba grać u Vegi. Nic dziwnego, patrząc na te dialogi
Dość wymowne jest to, że kiedyś w filmach Vegi występowała plejada doskonałych polskich aktorów. W "Niewidzialnej wojnie", oprócz Muchy i Zawieruchy, mamy w zasadzie Artura Dziurmana i przez sekundę Piotra Cyrwusa, który... nawet nie powiedział ani jednego słowa. Tak jakby przypadkiem trafił na plan nie tego filmu, co chciał.
Nie liczmy więc na gościnne epizody gwiazd "Pitbulla" czy "Kobiet mafii". Nawet postać Małgorzaty Foremniak jest grana przez inną aktorkę, a przecież takie cameo byłoby fajną niespodzianką dla widzów. Nie wiem, czy aktorzy nie chcieli mieć więcej do czynienia z tym reżyserem, czy taki był dziwny zamysł, ale z drugiej strony brakowało ludzi, którzy potrafią grać.
Czasem nawet zastanawiałem się, czy Rafał Zawierucha umie grać, bo w filmie ma jedną minę, mówi powoli, bez większych emocji. Założyłem jednak, że tak ma być i kiedy sobie obejrzymy wywiady z prawdziwym Patrykiem Vegą, to dojdziemy do wniosku, że w zasadzie dobrze go naśladuje. Pomocne jest to, że filmowy Vega w pewnym momencie mówi, że chciałby być seryjnym mordercą, a przecież tacy przestępcy też są właśnie beznamiętni.
Oprócz tego na ekranie przewijają się słabiutcy aktorzy i aktorki, a dzieciaki wcielające się w młodego Vegę nie grają, tylko recytują teksty. Aż przykro na to patrzeć. I żeby były to chociaż dobre dialogi. Vega tak kocha Tarantino, że zmienił nazwisko na cześć Vincenta Vegi (gra go John Travolta w "Pulp Fiction"), ale no nie umie tak pisać jak jego idol. Pomimo tego, że miał jakieś przebłyski w swoich poprzednich filmach. Tutaj kwestie sprawiają, że chce się wyjść z kina.
Weźmy scenę, w której nastoletni Patryk przynosi do domu gotówkę z dilerki. "Zacząłem handlować amfetaminą, to dla ciebie mamo" - deklamuje. Albo gdy podporządkował sobie piracką giełdę komputerową, odgrywając się na koledze: "Jestem jak rekin - nie rozróżniam przyjaciół od jedzenia". Albo gdy już jako starszy Patryk podrywa dziewczynę, ona go zbywa, mówiąc, że ma okres, a on na to: "Gosia... byłem na pięciu sekcjach zwłok".
To jednak nic, przy tym, gdy filmie przeskakujemy do czasów, gdy reżyser był otyły. Rafał Zawierucha jest wtedy zastąpiony przez tęższego aktora, ale... wciąż słyszymy jego głos, bo go dubbinguje. Kiedy postać chudnie, znów wraca Zawierucha. Wypada to wszystko bardzo źle i pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. Teraz już wiem dlaczego.
Chyba jedyny ciekawy moment tego filmu, to fragmenty z jego życiorysu, gdy tworzył reportaże i "Pitbulla", współpracował z policją czy gadał z mafiozami. Szkoda, że nie skupił się tylko na tym okresie swojej działalności, bo to rzeczywiście jest intrygujące i stanowiło punkt zwrotny w jego karierze.
"Niewidzialna wojna" to typowy Vega. Teledyskowa forma bez scenariusza
"Niewidzialna wojna" przez dwie godziny opowiada o całym życiu reżysera i trzyma się schematu: Vega ma szalony pomysł, ale coś mu się nie udaje, więc próbuje czegoś innego - raz jest grafikiem, raz handluje grami na giełdzie, raz diluje dragami, by w końcu kręcić filmy. I rozumiem, że jest jak Syzyf kinematografii, ale to po pewnym czasie staje się męczące niczym wpatrywanie się w stroboskop.
Scenki z młodości Vegi w pierwszej połowie filmu trwają kilkanaście sekund, max minutę, są naćkane jedna po drugiej, niepowiązane, bez jakiegoś scenariusza. Tak, jakbym wziął stronę Wikipedii i realizował ją zdanie po zdaniu. Tyle miał w przeszłości pomysłów, ale zabrakło mu patentu na film osobie. Może dlatego wybitni reżyserzy tego nie robią?
Może byłoby inaczej, gdyby za kamerą "Niewidzialnej wojny" stanął ktoś inny (tylko czy naprawdę Patryk Vega jest tak interesujący, by stawiać mu filmowy pomnik) i skupił się na konkretnym okresie życia lub ujął to w jakąś inną konwencję niż "typowy Vega". Tak jak "Ed Wood" o reżyserze "Planu nr 9 z kosmosu" lub "The Disaster Artist" o Tommym Wiseau od "The Room".
Tylko że ci dwaj byli nieudolni, ale kręcili swoje anty-dzieła z miłości do kina i dlatego ich historie są tak fascynujące. Patryk Vega owszem, osiągnął bardzo wiele, ale robi to wszystko tylko i wyłącznie dla zysków, a widzów traktuje jako portfele (to jego słowa). "Niewidzialna wojna" to finalnie potwierdziła.
Podkreślane jest to na każdym kroku w wypowiedziach jego alter ego (przynajmniej dwa razy ogłasza, że "czuje odrazę do ludzi", a całe życie spędził w zasadzie na gromadzeniu kasy) i na gigantycznych kwotach w dolarach. Liczby pojawiają się co chwilę i przesłaniają cały ekran, abyśmy nic nie przegapili. Jednak jemu wydaje się, że jest natchniony przez Boga, nie Mamonę, tylko Tego Boga.
Filmy Patryka Vegi to "Tabernakulum Słowa Bożego". Czy ktoś poza nim w to wierzy?
Druga połowa filmu to wielka przemiana Patryka Vegi, który tym razem był nie jak Syzyf, ale Ikar, który wzbił się za wysoko. Jednak od upadku uchronił go Pan Bóg. Pewne wydarzenie zmieniło go na zawsze, łaska wyleczyła mu kręgosłup, a jego filmy mają być "Tabernakulum Słowa Bożego", jak doradzał mu zaprzyjaźniony ksiądz, z którym pogadanek w filmie jest więcej niż na rekolekcjach.
O ile w poprzednich filmach taka "propaganda" była groteskowa (np. w "Miłość, seks i pandemia"), o tyle w autobiografii chrześcijańskie wątki pasują. Skoro wiara jest ważna w jego życiu, to naturalnym jest, że poświęca temu sporo uwagi. I przy okazji strzela sobie w kolano, bo próbuje nam wmówić, że np. wszechogarniająca krytyka "Polityki", nie była jego winą, ale "niewidzialną zaporą", bo odwrócił się od Boga.
Niemal spadłem z fotela, gdy filmowemu Vedze jakaś kobieta robiła dobrze ustami, a on nagle podciągnął portki... "dla Jezusa". Naprawdę tak pomyślał, bo w końcu zrozumiał, że źle czynił, zdradzając żonę. I naprawdę my takie "akty wiary" mamy brać na poważnie lub mają nas nawracać? To się wydaje śmieszne, gdy to teraz czytacie, ale film jest utrzymany w nieironicznej powadze, więc jest wręcz przeciwnie: wypada to żałośnie.
Ta "niewidzialna wojna" jest samotną krucjatą Vegi na przekór wszystkiemu i wszystkim. Takiego "Botoksu" nie nakręcił dla siebie, ale dla Boga i to On decyduje, czy jego filmy będą mieć dobrą frekwencję i oceny krytyków. Jeżeli więc film "Niewidzialna wojna" nie odniesie sukcesu, to znaczy, że Bóg tak chciał, a wszelki hejt to kara za grzechy. W takim właśnie równoległym świecie żyje sobie Patryk Vega.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.