Miało być o kobietach, o seksie i o pandemii. Zamiast tego nowe dzieło Patryka Vegi to brzydko zmontowana wydmuszka pełna sponsorowanych reklam, islamofobii i postaci kobiecych napisanych niechlujnie przez mężczyzn. W swoim życiu widziałam wiele złych filmów, ale "Miłość, seks i pandemia" przebiło je wszystkie. Tak wyglądałyby "Trudne sprawy", gdyby miały wysoki budżet i gwiazdorską obsadę.
"Miłość, seks i pandemia" wygląda jak paradokument w stylu "Trudnych spraw". Anna Mucha, Zofia Zborowska i Małgorzata Rozenek-Majdan (debiut aktorski) robią, co mogą, aby film dało się oglądać. Niestety problem tkwi w scenariuszu dzieła Patryka Vegi.
Największe kontrowersje budzi stereotypowe przedstawienie Arabów i próba przedstawienia tego, czym jest feminizm.
TEKST ZAWIERA SPOILERY!
"Kobiety mafii", "Botoks" czy "Polityka" cokolwiek sobą reprezentowały, co uświadomiłam sobie dopiero po obejrzeniu "Miłości, seksu i pandemii". Nowy film Patryka Vegi opowiada dosłownie o wszystkim i o niczym.
Niby komentuje pandemiczną rzeczywistość, ale robi to w sposób łopatologiczny, sprowadzając ostatnie dwa lata do noszenia maseczek, izolacji i rozmów o tym, że ktoś złapał koronawirusa. Do tego dochodzą ujęcia opustoszałych ulic Warszawy, które widać, że były kręcone z samego rana, gdy większość mieszkańców stolicy jeszcze słodko spała.
Scenom pustego miasta, kręconym z lotu ptaka niczym przerywniki w paradokumentalnym serialu "Ukryta prawda", towarzyszyły godne telenoweli losy trzech przyjaciółek i kuzyna jednej z nich, który wychował się w rodzinie Świadków Jehowy. Film, chcąc pokazać prawdę o pandemii i jej społecznych konsekwencjach, w iście vegowym stylu sięga po ekstrema, zaczynając od dwudziestoparoletniego prawiczka Bartka.
Telenowela, stereotypy i dobra Rozenek
Bartek, grany przez Sebastiana Delę, należy do wyznawców Jehowy i nie ma bladego pojęcia, jak zagadać do dziewczyny na imprezie. Po zachlanej nocy w klubie zostaje wywalony przez ojca za próg domu. Nie mając więc ani dachu nad głową, ani pieniędzy zatrudnia się jako chippendales, tym samym rozpoczynając przygodę z seksem.
Jego postać równie dobrze można byłoby wyciąć z filmu i nikomu nie zrobiłoby to różnicy, gdyż sceny z nim w sporej mierze opierają się na tańczeniu nago i zachwalaniu prawdziwej firmy oferującej usługi finansowe, dzięki której bohater bez komplikacji może przesyłać pieniądze zakonnicy opiekującej się ubogimi dziećmi w Afryce. Wątek chłopaka da się w skrócie ująć puentą "trafił swój na swego" i tyle.
Dalej mamy Kaję (w tej roli Anna Mucha), czyli dziennikarkę, która szukając sensacyjnego tematu idealnego dla tabloidu, trafia na samozwańczego guru podrywu, Johnny'ego. Kobieta, mając za sobą niemały bagaż łóżkowych doświadczeń, postanawia uwieść uwodziciela i zdemaskować go. Robi to w najmniej wysublimowany sposób, zachęcając go najpierw do seksu na masce samochodu, a następnie zostawiając go nagiego na środku leśnej drogi.
Vega kreśli tę postać jako dziennikarkę pozbawioną jakiejkolwiek etyki zawodowej, która na domiar złego okazuje się kompletną mitomanką. Scenę, w której pracownica sklepu spożywczego funduje Kai zakupy na koszt firmy za artykuł na temat podrywacza Johnny'ego, na długo zostanie w mojej pamięci jako żenująca próba podejścia do tematu feminizmu.
Mucha próbowała wyciągnąć ze scenariusza tyle, ile tylko mogła, wypadając najlepiej z całej obsady. Zanim przejdę do dwóch kolejnych postaci, dodam, że aktorsko wszyscy główni bohaterowie naprawdę dają radę. To po prostu fabuła filmu jest słaba. I drugoplanowi odtwórcy ról, których przez niewyćwiczoną dykcję ledwo da się zrozumieć.
W "Miłości, seksie i pandemii" udany debiut filmowy zaliczyła Małgorzata Rozenek-Majdan. Udany, bo w roli zafascynowanej nagością fotografki Nory wypadła wiarygodnie i bez zgrzytów. Na tle pozostałej czwórki bohaterów Nora budzi największą sympatię. Zakochuje się po prostu w młodszym od siebie modelu-amatorze i z miłości chce mu przychylić nieba (co kończy się lokowaniem produktu, jakim jest FAME MMA).
Ciarki żenady mogą przejść widzowi po plecach, gdy zobaczy sceny sesji zdjęciowych podczas seksu.
Ostatnia zostaje prokuratorka Olga, w którą wcieliła się Zofia Zborowska. Jej bohaterka nie znosi szowinistycznych żartów męża i (uwaga!) Arabów. Koleżanki zabierają ją na wieczór poetycki, gdzie wpada w oko mężczyźnie z "egzotycznego wschodu". Choć z początku jest wobec niego nieufna, później wdaje się z nim w namiętny romans. I tu zaczyna się seria sytuacji, które aż zioną ksenofobią i islamofobią.
W jednej ze scen zasugerowano nawet, że kochanek Olgi pachnie jak kebab. Ponadto mężczyzna po przeprowadzce wpada do mieszkania z anteną satelitarną w rękach, którą potrzebuje do oglądania kanału Al Jazeera. (SPOILER!) Oprócz tego ma za granicą cztery żony i uważa, że kobiety powinny być bezwzględnie posłuszne mężczyznom. W jego mniemaniu, gwałty na kobietach są wyłącznie z ich winy.
Rozumiem, że podobne sytuacje zdarzają się w prawdziwym życiu, ale nie popadajmy w stereotypy, zwłaszcza w czasach kolejnego kryzysu uchodźczego. Sceny między Zborowską a jej ekranowym partnerem granym przez Leonardo Marquesa są równie krzywdzące co wątek kleptomanki Ukrainki w serialu "Emily in Paris".
Film "Miłość, seks i pandemia" na siłę próbuje być moralizatorski i przeintelektualizowany. Koniec końców twórczością przypomina raczej filmiki Reżysera Życia (zarówno od strony wizualnej, jak i scenariuszowej) niż wcześniejsze produkcje Patryka Vegi. Nie tędy droga. Reżyser sprawdzał się dotąd w brutalnym kinie gangsterskim i tam powinien pozostać. Jego nowe dzieło z trudem da się podpiąć pod jeden gatunek. Ani to komedia, ani dramat. Tragedia? Z pewnością.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut