"Wielka woda” jest dla mnie nie tylko serialem o powodzi tysiąclecia we Wrocławiu. Historia klęski żywiołowej z 1997 roku jest czymś znacznie więcej niż przypomnieniem tragedii sprzed ćwierć wieku doprawionym nostalgią za "najtisami". To katastroficzna opowieść o nas: 25 lat temu, 12 lat temu, 2 lata temu i teraz.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Wy też wkurzyliście się na mieszkańców serialowej wsi Kęty, którzy nie zgodzili się na wysadzenie wałów przeciwpowodziowych, by ocalić Wrocław? Przyznaję, że to była moja pierwsza reakcja na przypomnienie tego, co naprawdę wydarzyło się w miejscowości Łany.
Ale potem przyszła myśl: przecież mieszkańcy zachowali się całkowicie racjonalnie, biorąc pod uwagę ich doświadczenia. Dlaczego mieliby wierzyć, że państwo zrekompensuje im utratę majątku, jeśli przez całe życie przekonywali się, że jeśli mogą na kogoś liczyć, to tylko na siebie?
Podobnie głęboką nieufność do państwa żywili pewnie ich rodzice – i też nie bez powodu. Tak samo ich babcie i dziadkowie. W tej wyliczance można cofać się o stulecia.
Wróćmy jednak do Łan z 1997 roku: dlaczego ci ludzie mieliby poświęcić swoje domy i pola dla większego dobra?
Ale zaraz – jacy "ci ludzie"? Przecież ten stan umysłu jest w Polsce powszechny, tak samo, jak powszechne jest nasze wspólne doświadczenie: państwa jako toksycznej mieszanki obojętności, okrucieństwa, prowizorki i braku racjonalności.
Tytułowa "wielka woda" to fasada innej katastrofy, z którą zmagamy się do dziś: nieodpowiedzialności państwa i wynikającej z niej nieufności obywateli.
Ten "jakośtobędzizm", a w konsekwencji domyślna podejrzliwość, to żywioł może nawet bardziej niszczycielski niż powódź. W najlepszym przypadku pogarszający jakość życia, w najgorszym zbierający śmiertelne żniwo. Na kogo wypadnie, na tego bęc.
Gdy przychodzi co do czego, państwo zawodzi i za nic nie odpowiada. Szuka kozłów ofiarnych. Nie działa wcale albo działa symbolicznie: za mało, za późno.
Tak było w związku z kryzysem uchodźczym wywołanym napaścią Rosji na Ukrainę. Tak było podczas pandemii, gdy nasz kraj uplasował się w czołówce pod względem liczby ofiar śmiertelnych na milion mieszkańców. I tak jest w przypadku węgla na zimę, którego według zapewnień władzy miało być w nadmiarze po 996,60 zł za tonę, a brakuje, gdy cena przebiła już pułap 3 tys.
Nie potrafimy się ogarnąć na poziomie państwa, więc w czasie próby pozostają nam pospolite ruszenia, prywatne inicjatywy i piękne gesty.
Nie zrozumcie mnie źle: to wzruszające, że w porywie serca ludzie jeździli pod granicę bez drutu kolczastego, by pomagać uchodźcom. Super, że właściciele restauracji dostarczali do szpitali posiłki dla medyków, którzy dniem i nocą walczyli o życie pacjentów z COVID–19. Jestem pewna, że tej zimy, gdy ludzie będą marznąć we własnych domach, też zobaczymy takie ujmujące zachowania.
Problem w tym, że serce nie zastąpi ani umysłu, ani państwa.
Dlatego "Wielka woda" zostawiła mnie z poczuciem grozy. Czasy się zmieniają, ale pewne rzeczy pozostają takie same. Nie jesteśmy mądrzejsi po szkodzie. Nie potrafimy wyrwać się z zaklętego kręgu. Ignorujemy "terrain ahead, pull up!". I tak do następnej katastrofy.